Świat jest mój

niedziela, 14 grudnia 2003

Viva Mexico! :)

Meksyk – 22-11 - 14-12. 2003


Wróciłam, cała i zdrowa, pełna wrażeń i wspomnień!!!!!

3 tygodnie innej kultury, klimatu, temperatury - do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja!! Oj szybko!!!!!!
Po ponad dobie spędzonej w podróży Lot'em, Lufthansą i Mexicaną dotarliśmy wymęczeni do Cancun na Jukatanie.
Przespaliśmy noc w schronisku i pojechaliśmy dalej - bo hoteliska nas nie interesują!!
Autobusem dotarliśmy do Puerto Morelos gdzie nad Morzem Karaibskim zaczęliśmy zażywać pierwszych promieni słońca :)) Oj jak cudownie opalać się w listopadzie!!!!!
Tam też po raz pierwszy w życiu snorkowalam - rafa koralowa jest super - te kolory powalają, rybki i rybeczki, piękne muszle, widziałam nawet ośmiornicę!
Następny dzień spędziliśmy na trekkingu po plaży - co kilkadziesiąt metrów robiliśmy sobie przerwę na kąpiel w morzu - całe szczęście, że niebo było trochę zachmurzone, bo padlibyśmy gdyby był upał! Noc w namiotach na plaży i zabawa przy ognisku i tequili ;) oj się działo - były rozmowy z lwami.... tzw. ryki nocne.
Rano, jak i dzień wcześniej, wstaliśmy przed wschodem słońca (jednak różnica czasu - 7 h - daje o sobie znać!). Spacery, zbieranie muszelek, kąpiele na waleta i nieopisana radość z pobytu w tak pięknym miejscu.
Po południu pojechaliśmy do Playa del Carmen - typowej turystycznej miejscowości, gdzie nocleg załatwiliśmy sobie w hipisowskim hostelu - ale tam był klimat!!!! :) i niestety małe stworzonka.
I znowu kąpiele w morzu i opalanie, wieczorkiem spacery po zatłoczonych uliczkach miasteczka, imprezka w klubie, gdzie drinki dla kobiet były gratis :)
Kolejny dzień - wyruszyliśmy do Tulum - raj na ziemi odnaleziony!!! Piękna, spokojna plaża, piasek jak mąka, a woda... prawie rosół. W Tulum mieliśmy okazje po raz pierwszy zwiedzać ruiny starożytnego miasta Majów - pięknie położone nad samym brzegiem morza - zrobiło na mnie duże wrażenie. Po południu odpoczywaliśmy, plażowaliśmy, wieczorem imprezka w barze, przy smacznej rybce i kilku butelkach Corony...
Następnego dnia - ostatnia już kąpiel w morzu Karaibskim, ponieważ ruszyliśmy w głąb lądu - do Chichen-Itza. To miejscowość, w której znajdują się najlepiej odrestaurowane ruiny starożytnego miasta Majów. Tam też dał o sobie znać mój lęk wysokości, przy wejściu na piramidę (raptem 30 kilka metrów) mało sobie kolan nie porozbijałam, jedno o drugie, tak się trzęsłam i bałam!!!! Ale weszłam - gorzej było z zejściem.... Nie wiem jak Majowie - kurduple - tam wchodzili - schodki wysokie jak cholera a na dodatek strome!!!!!
Z Chichen-Itza pojechaliśmy do Meridy - fajne miasto - na trochę - na dłuższą metę można oszaleć - gwar, ruch, tłum, hałas - ale warto to zobaczyć, by poczuć, co to prawdziwe meksykańskie miasto i meksykański temperament. Na targowisku myślałam, ze oczopląsu dostanę, tak wielu kolorów, smaków, zapachów na raz nie było mi jeszcze dane odczuwać!! To było niesamowite!
No i oczywiście tam zrobiłam sobie pierwsze zdjęcie w krótkich spodenkach przy szopce bożonarodzeniowej hihiihihi.
Nocnym autobusem pierwszej klasy wyruszyliśmy do Palenque, na miejscu niestety zastała nas przykra niespodzianka - deszcz!!!!!!
Mieliśmy pojechać na spływ rzeką do Gwatemali, ale niestety od tygodnia już tam padało i poziom wody był za wysoki, i nikt nie chciał się podjąć zorganizowania dla nas takiego wypadu. Ale nie ma tego złego - posiedzieliśmy sobie w mieście, zrobiliśmy wigilię Andrzejek wraz z wróżbami (ponoć wyjdę za mąż w nowym roku hihihi) a potem jeszcze zahaczyliśmy o meksykańskie disco - przeboje: albo latynoskie rytmy, albo przeboje z roku – mojego balu ósmych klas - ale szaleństwo na parkiecie ;)
Rano spakowaliśmy się i pojechaliśmy do ruin Palenque - niby tez miasto Majów, ale zupełnie inaczej położone - bo w dżungli. Robi to niesamowite wrażenie jak się tam spaceruje. I to zupełnie inne - pachnące zielenią i świeżością powietrze!
Stamtąd ruszyliśmy w dalsza drogę - do wodospadów - Misol-Ha... Ale cudeńko - zmoczyło nas jak najdrobniejszy deszczyk i do Agua Azul - niestety nie pokazały nas swojej pełnej krasy, bo nie było słońca i woda nie była na tyle lazurowa jak mogłaby być - ale cóż...
Późnym wieczorem dotarliśmy do San Cristobal de las Casas - miejscowości na ok. 2100 m n.p.m. w stanie Chiapas. Oj zmarzły nam dupeczki. Środek lądu i wysokość, no i przez to w nocy ziąb!!! Ale za to ranek już przyjemny - więc pojechaliśmy na konna wycieczkę do malutkiej wioski San Juan Chamula - to unikalny ośrodek obrządków religijnych. Znajduje się tam kościół, do którego trzeba mieć specjalne pozwolenie na wejście i nie wolno tam robić zdjęć - za jedna fotkę Indianie mogą nawet zabić - nadal wierzą, ze zdjęcia odbierają im dusze... Łezka w oku mi się tam zakręciła, na ziemi rozrzucona trawa, na niej stare Indianki popijające miejscowy alkohol i ukręcające kogutom głowy, modlące się jednym głosem małżeństwa, starzy Indianie zapalający świeczki w różnych intencjach i mnóstwo ołtarzyków....Byłam pod silnym wrażeniem. Po południu zwiedzaliśmy miasto. Na drugi dzień pojechaliśmy na wycieczkę do kanionu Sumidero - płynęliśmy rzeką, na motorówce, a ściany kanionu miały 1 km wysokości - byłam w szoku. Piękne widoczki i nawet 2 krokodyle.
Kolejnym celem naszej wyprawy było Puerto Eskondido - nad Pacyfikiem - moje pierwsze spotkanie z Oceanem - WOW!!!! Zamieszkaliśmy w namiotach na Campingu na peryferiach miasteczka przy cudnej zatoczce, gdzie było niewielu turystów. Camping nazywał się Shalom i był pełen Izraelczyków kochających inaczej i hipisów - klimat jak z filmu :)
Spędziliśmy tam 3 super dni. Niestety mnie chwyciło aklimatyzacyjne choróbsko - temperatura i katar - Grupa pojechała do Laguny, niestety ja zbyt źle się czułam, na szczęście leki zaczęły szybko działać!!
Wylegiwanie się na plaży, picie drinków z kokosa, kąpiele w oceanie - to było cale nasze zajęcie tam - lubię takie zajęcia!! Ta miejscowość to raj dla surferów - fale niesamowite!! Ale tych surferowców trochę mało - nie było na czym oka zawiesić :)
Z jednego cudnego miejsca przenieśliśmy się do następnego - do Zipolite - to tak mała miejscowość ze na mapie jej nawet nie znalazłam, ale za to tak urocza, ze.... Ach nie da się tego opowiedzieć. Tam spędziliśmy kolejne 2 dni i noce - no i tam po raz pierwszy spalam w hamaku!!!! Ależ to super uczucie!!!! Do snu szumiał ocean, a budził śpiew ptaków i wschodzące słońce - zazdrośćcie!!!
Spacer, zbieranie muszli o brzasku, bryza rozwiewająca włosy, fala obijająca się o stopy... Zamykam oczy i czuję to wszystko! Wieczorem poszliśmy kilkuosobową ekipa na dyskotekę, a że byliśmy jedynymi gośćmi to postanowiliśmy poszaleć na plaży - tańczyliśmy w oceanie w rytmach meksykańskiego techno - ale była jazda!!!
Rano pojechaliśmy do Mazunte - Meksykańskiego Ośrodka Ochrony Żółwi - fajniutkie te żółwie - zarówno te maleńkie jak i te ogromniaste morskie!! Potem zaliczyliśmy jeszcze Ventinilla - lagunę gdzie w naturalnych warunkach żyją krokodyle - małe krokodylki są całkiem fajne, ale już z dużymi to nie chciałam mieć do czynienia!!!
Z żalem opuszczałam to piękne miejsce!!!! Krętą, górską drogą, rozklekotanym autobusem, z kierowcą wariatem po 6,5 h jazdy dotarliśmy do Oaxaca. Po drodze ze 2 razy otworzył się boczny bagażnik, w którym były nasze plecaki, ale nikt się tym za bardzo nie przejął – prócz nas oczywiście!! Miasto mnie trochę przeraziło – widać było już wkoło tubylczych cwaniaczków, którzy czyhali na nasz „dobytek”, na szczęście do hotelu dotarliśmy taksówkami. Noc w wygodnym łóżku po tak szalonej drodze – była spełnieniem marzeń :)
Rano wyruszyliśmy do Monte Alban – to ruiny miasta Zapoteków – na wzgórzu – niesamowite krajobrazy. Miasto zrobiło na mnie niesamowite wrażenie – przede wszystkim swoim ascetyzmem i porządkiem, a poza tym pięknym widokiem na góry i Oaxace. Po południu zwiedzaliśmy te stolice Mescala (wódki z agawy z robalem), a wieczorkiem buszowaliśmy po miejscowym targowisku próbując miejscowego przysmaku chipulines, – czyli prażonych pasikoników J oraz robiąc zakupy. Tam też piłam najlepszą na świecie czekoladę!!  
Na drugi dzień wybraliśmy się do fabryki Mescala – poza miasto – jakbyście widzieli warunki higieniczne jego produkcji – nikt by tego do ust nie wziął. Nie wspomnę o zapachu rozkładającej się agawy, – który to wykręcał żołądek na lewa stronę..... Kolejnym punktem było El Tule – miejscowość, w której rośnie najstarsze drzewo obu Ameryk o obwodzie pnia 58m. Ot takie sobie drzeweczko.
Ostatnim celem naszej podróży jest Mexico City – po nocnej podróży docieramy do tej najwyżej położonej i największej stolicy świata (20 mln mieszkańców) WOW!!! Robi wrażenie. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się ze to aż tak duże miasto. Na szczęście mieszkaliśmy w hotelu ok. 200 m od centralnego punktu Zocalo (placu) - zaliczyliśmy więc Muzeum Antropologiczne – najlepiej „wyposażone” na świecie oraz zwiedziliśmy centrum. Na zwiedzanie przedmieść mi osobiście zbrakło odwagi – a może raczej starczyło rozsądku J
Przedostatni dzień naszego pobytu przeznaczyliśmy na wycieczkę do Teotihuacan – największego starożytnego miasta – tam znajduje się słynna piramida Słońca i piramida Księżyca. Tam czułam się jak Pani tego świata – cudne to miejsce i atmosfera tam panująca. Zrobiło na mnie duże wrażenie, a widok ze szczytu piramidy Księżyca mam cały czas przed oczami....
Popołudnie spędziliśmy na targu, gdzie kupowaliśmy ostatnie pamiątki i souveniry. Ja oczywiście powiększyłam swoją kolekcje nakryć głowy o przepiękne sombrero.
Ostatnia noc, piweczko w hotelowym pokoju, małe podsumowania i spokojny sen przed długa podróżą do domu.
13 grudnia – na ten dzień datowany jest bilet powrotny – a my w głowach mamy 3 tygodnie niesamowitych wakacji. Plecak już spakowany, polar, pełne buty i długie spodnie czekają na założenie, ale ja jeszcze postanowiłam zobaczyć stolicę z góry – z 41 piętra wieży Latinoamericana – wow.....
Taksówka na lotnisko, samolot opóźniony o godzinę – przecież nie trzeba się śpieszyć – zasada jest prosta – maniana - jutro tez jest dzień..... Prędkość lotu 1250 km/h (przynajmniej tak pokazywały telewizorki), żeby nadrobić spóźnienie, lecz i tak na ostatnią chwile wpadamy do samolotu Frankfurt – Poznań, przekonani, ze naszych bagaży możemy się spodziewać w późniejszym terminie. Jednak mamy szczęście. Różnica czasu już daje się we znaki, zmęczenie zwala z nóg.

Nie da się opowiedzieć w jednym tekście tego, co przeżyłam przez te 3 tygodnie. Musiałabym napisać kilkakrotnie razy więcej. A i tak podejrzewam ze czytacie co 2 linijkę J
Każdemu życzę takiej przygody, tych przeżyć, tych emocji, widoków, krajobrazów, odgłosów, smaków itp.

Szalenie mi się podobało, a ten lakoniczny opis to tylko 1/1000000000 tego, co czuje.

POLECAM!!!!!