Mandalay 9-11.11.2013
Chyba zawsze chciałam tu przyjechać, nie wiem dlaczego, może przez piękną melodyjną nazwę, może przez Robbiego W ;) a może...
Road to Mandalay w moim przypadku okazała się dość łatwa, wsiadłam do samolotu w Bangkoku i po niespełna 2h lotu, przesunięciu zegarka o pół godziny, przejechaniu kolejnej godziny shuttle busem Air Asia - oto jestem :)
Miasto jak miasto - nie! Aż nie wiem jak ro opisać. Ulice jak na Manhattanie - pod kątem prostym i ponumerowane, więc bardzo łatwo się zorientować w terenie. Kompletny brak oświetlenia, więc tuż po zachodzie słońca gdyby nie motorki i wystawy sklepowe byłoby jak wiadomo gdzie i u kogo. Ruch jest prawostronny, ale większość aut ma kierownice po prawej stronie i jazda - jest "niezłą jazdą..." Wszędzie mnóstwo kurzu i śmieci. Ale... da się lubić, bo ma swoje smaczki i miejscówki.
Jednak okolice Mandalay podobały mi się znacznie bardziej... Tam jeszcze cywilizacja nie dotarła, tam wszystko jeszcze jest tak jak 30 lat temu, a może jak i 50. Kurne chaty, życie ze zwierzętami pod jednym dachem, brak prądu, bieda, proste jedzenie i bardzo duża sympatia do ludzi wokół.
O zabytkach, pałacu, świątyniach, pagodach i stupach może jeszcze napiszę, bo trudno sobie wyobrazić, a mi niełatwo opisać różnorodność a zarazem jednorodność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz