19.15 wsiadamy wreszcie do autobusu na Inle Lake, tam niespodzianka - polska rodzinka z Gdańska, którą poznałyśmy w A Wa. Chcemy usiąść na swoich miejscach, ale są zajęte, siadamy na sąsiednich i zaczynamy pogaduchy... I teraz dopiero zaczyna się jazda... Ale napiszę jak odeśpię.
Odespałam, ale net był średni i czasu też nie zbywało na grafomanię :)
Okazało się, że nasze miejsca zostały 2 razy sprzedane, więc tylko hasło rzuciłam: bez względu na wszystko nie daj się wysadzić z fotela, bo resztę drogi spędzisz na podłodze lub małym, plastikowym, dziecięcym krzesełku. Tu autobusy są wyposażone w takie krzeselka a i normalnie można kupić takie miejsce... w cenie normalnego biletu. Na kolejnym już przystanku zrobiło sie takie zamieszanie z miejscami, że ktokolwiek przestał to ogarniać, na szczęście my siedziałyśmy w fotelach, trudno, ze nie swoich, ale 10 h jazdy ... nie do odpuszczenia. Autobus był pełny do granic możliwości. Miedzy każdymi siedzeniami było ustawione krzesełko i ludzie spali pokotem jeden na drugim. Ok 5 nad ranem dotarłyśmy do Nyaungshwe nad Inle Lake. Tylko sobie znanym sposobem udało mu sie przekonać recepcjonistę, że mimo, że hotel mamy zarezerwowany od 15-tego od południa (jak w każdym hotelu na świecie check-in time obowiązuje) to dal nam klucz i spokojnie i wygodnie mogłyśmy sie jeszcze położyć na 3 h snu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz