Rano wyruszyliśmy na podbój (osławionego) miasta. Jakże
wielkie było nasze rozczarowanie to wiemy chyba tylko my! Po przejściu
kilkudziesięciu metrów wśród smrodu, brudu, resztek wszelakiego zwierza,
ścieków i zdechłych ryb nikt nie miał ochoty na śniadanie – a to była medina –
centrum miasta – całe szczęście, że doszliśmy do wybrzeża, gdzie oczom ukazał
się meczet – a raczej meczecisko – takie to bydle!! Piotr stwierdził, że Hasan
II, gość, który po sobie pozostawił to cacko z pewnością miał kompleksy!
Poszliśmy dalej plażą... fale oceanu obmywały nam stopy – cudne to uczucie w
październiku. Spacerek do knajpy na jedzonko, arabska cola w ślimaczki i
brochette’ki z frytkami oraz sałatka marokańska – należało nam się. Potem
powrót na plażę i szaleństwa w oceanie. Na zmianę gubiłam stanik i majtki, ale
było super! Wypoczęliśmy, więc Taddy-Di namówił nas na „krótki” spacer do wyspy
Marabuta – miejscowej atrakcji – a była to atrakcja nie powiem!! W trakcie
odpływu do wyspy można dojść na pieszo, przez niezbyt głęboką wodę. Ale co w
tej wodzie było!?!? Wszystko! Kocie łapy (czarno-biały kotek był), rybie
szkielety, kogucie łby szkło i inne cuda! Wolałam posiedzieć na kamieniu przy
plaży! Powrót do hotelu okazał się drogą krzyżową, szliśmy, szliśmy, szliśmy, a
tu nawet świateł centrum nie było widać! Wszyscy zapytani o drogę tubylcy
zgodnie twierdzili, że to bardzo daleko, i że tylko taxi wchodzi w grę, ale my
pod dzielnym przewodnictwem „Szybkiej łydki” szliśmy! Małe zakupy w markecie,
piwo miejscowe zamiast kolacji i spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz