Fezu dzień kolejny. Co by nikogo nie drażnić śniadanie
zjedliśmy na dachu. Powystawialiśmy półnagie ciała do słońca a potem po raz
kolejny postanowiliśmy stawić czoła rozwścieczonemu, – bo głodnemu ludowi
arabskiemu. Prawie gra w podchody w plątaninie uliczek, drobne zakupy, jedna
sparzona ręka, kilkadziesiąt nowych zdjęć i decyzja, że jedziemy dalej. Do
Meknes dojechaliśmy w dość ciekawych warunkach. Nie dość, że połowa autobusowych
naganiaczy była na nas obrażona, to jechaliśmy z plecakami na kolanach –
dobrze, że to tylko 50 km. Do hotelu w Meknes odprowadzili nas – udając, że ich
nie ma – miejscowe cwaniaczki. Hotel - jak pisali w przewodniku – niedawno
wykafelkowany (chyba mam już uczulenie na kolorowe kafelki). Obiadokolację
zjedliśmy w knajpie bardzo sympatycznego pana naprzeciwko hotelu, na kompletnie
pustej ulicy – w jednej chwili wszystkich wywiało do domów – właśnie zaszło
słońce i cały tłum uderzył do miseczek z harirą, kuskusu i tadżinów. Męskie
grono poszło oczyścić swe ciało w hamamie – choć prawdę powiem bałam się
raczej, że poszli łapać grzyba! J A dziewczyny przy herbacie z Polski, w kafelkowym
otoczeniu plotkowały, (o czym nie powiem)! Szczegółów męskiej wyprawy nie znam,
ale ponoć woda lała się wiadrami, były bobsleje i jazda figurowa po posadzce...
I męskie rozmowy oczywiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz