Świat jest mój

niedziela, 17 października 2004

Śniadanie na dachu, nowa świecka tradycja

Bez pośpiechu rozpoczynaliśmy dzień. Śniadanie na dachu. Spacer na dworzec, usiłowanie wypicia kawy w zamkniętej knajpie i wycieczka do Mulay Idris – bardzo ważnego miejsca dla każdego Marokańczyka – do takiej miejscowej Mekki. Pospacerowaliśmy po krętych uliczkach miasta, z tarasu widokowego podziwialiśmy mauzoleum Moulay Indrisa, zaskoczyły nas rysunki Myszki Miki i Kaczora Donalda na budynkach mieszkalnych. Widzieliśmy również jedyny w Maroku cylindryczny minaret z maksymą islamu: La illaha illa Allah. (Nie ma Boga nad Allacha.) Zrobiliśmy owocowe zakupy, by organizm nie zapomniał o witaminach. Taksówką dojechaliśmy do Volubilis – największego kompleksu ruin z rzymskiego okresu. To był mały raj dla Ani-Ruri – mozaiki na każdym kroku – mimo setek lat pięknie zachowane i kolorowe. A poza tym – dom Orfeusza, Łuk Triumfalny, Kapitol i bazylika. Zwiedzaliśmy dość szybko, by zdążyć do Meknes przed zachodem słońca, – bo potem byłoby po ptakach, – ale Rafał-Fifi przypłacił to rozwaleniem nogi! Na szczęście nie bardzo groźnie. Obiadokolację zjedliśmy u znajomego Pana, a wieczór spędziliśmy znowu w rozdzielno-płciowym towarzystwie – chłopaki w hamamie a dziewczyny na herbacie na głównym placu. Próbowaliśmy jeszcze zrobić zakupy, ale wszyscy albo się modlili albo jedli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz