Bez pośpiechu rozpoczynaliśmy dzień. Śniadanie na dachu.
Spacer na dworzec, usiłowanie wypicia kawy w zamkniętej knajpie i wycieczka do
Mulay Idris – bardzo ważnego miejsca dla każdego Marokańczyka – do takiej
miejscowej Mekki. Pospacerowaliśmy po krętych uliczkach miasta, z tarasu
widokowego podziwialiśmy mauzoleum Moulay Indrisa, zaskoczyły nas rysunki
Myszki Miki i Kaczora Donalda na budynkach mieszkalnych. Widzieliśmy również
jedyny w Maroku cylindryczny minaret z maksymą islamu: La illaha illa Allah.
(Nie ma Boga nad Allacha.) Zrobiliśmy owocowe zakupy, by organizm nie zapomniał
o witaminach. Taksówką dojechaliśmy do Volubilis – największego kompleksu ruin
z rzymskiego okresu. To był mały raj dla Ani-Ruri – mozaiki na każdym kroku –
mimo setek lat pięknie zachowane i kolorowe. A poza tym – dom Orfeusza, Łuk
Triumfalny, Kapitol i bazylika. Zwiedzaliśmy dość szybko, by zdążyć do Meknes
przed zachodem słońca, – bo potem byłoby po ptakach, – ale Rafał-Fifi
przypłacił to rozwaleniem nogi! Na szczęście nie bardzo groźnie. Obiadokolację
zjedliśmy u znajomego Pana, a wieczór spędziliśmy znowu w rozdzielno-płciowym
towarzystwie – chłopaki w hamamie a dziewczyny na herbacie na głównym placu.
Próbowaliśmy jeszcze zrobić zakupy, ale wszyscy albo się modlili albo jedli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz