Przyzwyczajona do różnych warunków noclegowych – bardzo
dobrze wspominam noc w autobusie. Każdy z nas miał po 2 miejsca, więc wręcz w
komfortowych warunkach, na leżąco i bez moskitów przespaliśmy całą noc – do 6
rano, kiedy to dojechaliśmy do Fezu. Tam, mimo pierwszego dnia Ramadanu, facet
otworzył nam knajpę – mogliśmy wypić kawę i zjeść omlecika. Wsiedliśmy do taxi
i pod główną bramę Fezu Bob El Had spotkaliśmy się z resztą grupy ARA :).
Obskurny hotel w medinie - ale najlepszy spośród tego, co nam proponowano,
kąpiel i ruszyliśmy w 9400 uliczek starego miasta. Ich szerokość – to czasami
szerokość muła z ładunkiem. Medina przeszła wszelkie moje oczekiwania. Miliony
maleńkich sklepików i straganów ze wszystkim, tony ramadanowych słodyczy i
przeróżnych placków, każdego rodzaju badziew dla turystów, żywe i martwe
zwierzaki; świeże, suszone i zepsute warzywa i owoce. Krew płynąca rynsztokiem
i wielbłądzi łeb na haku. Ludzie! Co ja tu robię?! Z przyjemnością wróciliśmy
do hotelu, gdzie cicho można było się poopalać na dachu. Po południu wybraliśmy
się jeszcze na spacer do parku i wokół murów mediny, ale to się nieprzyjemnie
skończyło dla Asi! Nie dość, że złamała zęba to jeszcze jakiś ortodoks prawie
ją opluł, za to, że nie szanuje Ramadanu. Woleliśmy nasz dach! Wieczorem mało
nie otruli nas harirą – ponoć smakowała jakby już raz była w czyimś żołądku...
Zniesmaczeni całą sytuacją wróciliśmy do hotelowego pokoju, ale i tak nie
posiedzieliśmy tam długo. Chłopaki poszli na faję, a dziewczyny na najwyższe
piętro do knajpy na herbatę. Przyjemna atmosfera, piękne widoki na rozbawione
miasto i super muzyka sprawiły, że niesmak dnia odszedł w głębię nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz