Po tak cudownym poranku, śniadaniu na wydmie wśród
wielbłądzich bobków, wyruszyliśmy na garbach naszych nowych przyjaciół do
wioski. Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić karawan sprzed wieków – podziwiam
szczerze wytrwałość zarówno ludzi jak i wielbłądów – upał na Saharze potrafi
zaszkodzić! (Asia doskonale się o tym przekonała)
Kąpiel w oberży w Merzuga była rozkoszą dla ciała.
Odpoczęliśmy od bujania i wraz z Człowiekiem z Jednym Zębem poszliśmy zwiedzać
oazę, w której uprawiano warzywa i kukurydzę, gdzie sprawny system nawadniania
– z resztą z pustyni – pozwalał ujrzeć zieleń wśród miliardów ton piasku. Teraz
już wiem, że jak znajdę na pustyni studnię jest bardzo duże prawdopodobieństwo,
że będzie w niej woda. Zaskakujące, ale tak jest!
UPSS.... Zadzwonili do nas, że nasz lot 19.10 został
odwołany, no cóż nie zostaniemy tu na zawsze, Lufthansa zafundowała nam dzień
dłużej :) w Maroku.
Po południu wynajętym busem pojechaliśmy do wioski Khamlya –
w tym miejscu, prawie na końcu świata, 13 km od granicy z Algierią – żyją
potomkowie niewolników z Czarnego Lądu. Mieliśmy okazję nie tylko zobaczyć
wioskę, ale przede wszystkim przenieść się w magiczną podróż w głąb Afryki.
Czarni jak heban, w śnieżnobiałych strojach muzycy i tancerze pokazali nam
kawałek swojego świata. Przy dźwiękach dwustrunnej gitary, najprawdopodobniej z
koziej skóry, bębnach i metalowych „kastanietach” bawiliśmy się i tańczyliśmy
do zachodu słońca. Powrót bezdrożami do oberży, wytargowanie sprzętu na dzień
następny, kolacja w wersji lux i spać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz