Świat jest mój

środa, 13 października 2004

"Nie ma, nie ma wody na pustyni..."

Po tak cudownym poranku, śniadaniu na wydmie wśród wielbłądzich bobków, wyruszyliśmy na garbach naszych nowych przyjaciół do wioski. Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić karawan sprzed wieków – podziwiam szczerze wytrwałość zarówno ludzi jak i wielbłądów – upał na Saharze potrafi zaszkodzić! (Asia doskonale się o tym przekonała)
Kąpiel w oberży w Merzuga była rozkoszą dla ciała. Odpoczęliśmy od bujania i wraz z Człowiekiem z Jednym Zębem poszliśmy zwiedzać oazę, w której uprawiano warzywa i kukurydzę, gdzie sprawny system nawadniania – z resztą z pustyni – pozwalał ujrzeć zieleń wśród miliardów ton piasku. Teraz już wiem, że jak znajdę na pustyni studnię jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że będzie w niej woda. Zaskakujące, ale tak jest!
UPSS.... Zadzwonili do nas, że nasz lot 19.10 został odwołany, no cóż nie zostaniemy tu na zawsze, Lufthansa zafundowała nam dzień dłużej :) w Maroku.

Po południu wynajętym busem pojechaliśmy do wioski Khamlya – w tym miejscu, prawie na końcu świata, 13 km od granicy z Algierią – żyją potomkowie niewolników z Czarnego Lądu. Mieliśmy okazję nie tylko zobaczyć wioskę, ale przede wszystkim przenieść się w magiczną podróż w głąb Afryki. Czarni jak heban, w śnieżnobiałych strojach muzycy i tancerze pokazali nam kawałek swojego świata. Przy dźwiękach dwustrunnej gitary, najprawdopodobniej z koziej skóry, bębnach i metalowych „kastanietach” bawiliśmy się i tańczyliśmy do zachodu słońca. Powrót bezdrożami do oberży, wytargowanie sprzętu na dzień następny, kolacja w wersji lux i spać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz