Do Delhi dotarliśmy po długiej kombinowanej
podróży... z Poznania autem do Frankfurtu nad Menem, potem samolotem do Dubaju, oczekiwanie na lotnisku - trochę za długie, ale za to na ścianach Rolexy informujące o aktualnej godzinie i sztabki złota poukładane w palmy, lot do Delhi i już.
Dla mnie ta podróż rozpoczęła się jeszcze w Lęborku, tuż po weselu i poprawinach u siostry wsiadłam w pociąg do Poznania. Jeszcze chwilę temu w szpilkach i full make-upie, a teraz... no będzie ciekawie!
Raptem po ponad dobie jesteśmy na miejscu. Pierwsze wrażenie - gorąco i... śmierdzi. Taka
mieszanka brudu, potu, moczu i lepkiego powietrza składającego się w większości
ze spalin. Głęboki oddech i... no to zaczynam wakacje :)
Pierwsze myśli to totalny mętlik w głowie, obawa by
nie nadepnąć na kogoś śpiącego na chodniku, bieda której w życiu nie byłam w
stanie sobie wyobrazić. Krowy spacerujące pośród trąbiących rikszy i aut, żebrzące psy i dzieci, kierowcy wszystkiego co się może przemieszczać nagabujący o transport.
Z pierwszego dnia w Indiach zapamiętałam, że:
1. można mieć NIC,
2. intensywność smrodu może wywołać
odruch wymiotny kilkanaście razy na minutę,
3. załatwianie swoich potrzeb
fizjologicznych w miejscach publicznych to norma,
4. szczury i karaluchy na
peronach dworca nie są niczym dziwnym,
5. bekanie i plucie wokół siebie są
odruchem naturalnym,
6. biały kobiecy dekolt może wywołać niezłe zamieszanie (szczegóły poza anteną) ....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz