Świat jest mój

środa, 1 czerwca 2011

Salar de Uyuni! Solniczka WOW Super Extra!!!

I jak tu opowiedziec 4 wspaniale dni majac 20 minut internetu, bo inni czekaja w kolejce.... a co tam, moi czytacze sa wazniejsi ;)

 27 maja wieczorem ruszylysmy nocnym autobusem z La Paz do Uyuni. Jedyne 11 godzin podrozy, w tym jedynie 5 na drodze bez asfaltu. Telepalo tak, ze myslalysmy ze nam zeby powibija, na szczescie lata dojazdow do Wronek nauczyly mnie spac w kazdych warunkach. Autobus byl komfortowy, podali jedzonko jak w samolocie i kocyki i wode do picia - jednym slowem luksus dla turystow, ale cena tez dla turystow... Skoro swit dotarlismy do Uyuni, na przystanku odebrala nas pani z turoperatora, zaprowadzila do biura, zostawilysmy plecaki, male sniadanko i spotkalysmy naszych nowych znajomych z lodzi przez Titikake Johna z Anglii i Alejandre z Ekwadoru, niestety mieli jechac innym jeepem.
Przezornie u turoperatora nie dalysmy swoich voucherow na te wycieczke, powiedzialysmy ze jak bedzie wszystko ok to wtedy jej oddamy. Nasz kierowca przyjechal spozniony, mial tak brudne auto, ze jeszcze takiego syfu w samochodzie nie widzialam, a mielismy tam w 7 osob spedzic 3 dni, mial tylko 4 palce u prawej reki, bo jak nam pozniej powiedzial jednego stracil w wypadku samochodowym. Łel....
Zapakowalismy plecaki na bagaznik dachowy, tamze znajdowaly sie rowniez 2 baki paliwa, 2 opony, butla gazowa oraz mala kuchenka gazowa. Siadlam na swoim ulubionym miejscu, czyli przy kierowcy i w droge. Najpierw bylo cmentarzysko lokomotyw... u nas zlomiarze by to juz dawno rozniesli, a tu, spokojnie weszlam sobie na stara zardzewiala lokomotywe na bocznicy torow Boliwia - Chile.
Potem lunch, ledwo ruszylismy a juz nas karmia, ale ok... kasza, lama, warzywa i coca-cola. Mimo ze normalnie jej nie pije to tutaj byloby bez niej slabo. Po obiadku ruszylismy juz na Salar de Uyuni. Pustynie solna o powierzchni ponad 10500km2. WOW, Coz za miejsce. Nie dosc, ze w zyciu chyba nie widzialam tyle soli na raz, to chyba jeszcze na Saharze jest mniej ziarenek piasku. Przecudne widoki, biel razaca w oczy, po horyzont tylko sol, a na linii horyzontu gory. Przepieknie. 

Spokojnie moge powiedziec, ze to jedno z najpiekniejszych miejsc na ziemi jakie widzialam.

Na pustyni znajduje sie wyspa, na ktorej rosna kaktusy olbrzymy i z ktorej szczytu jest krajobraz wprost niewyobrazalny - gdziekolwiek czlowiek nie spojrzy sol. A na dodatek wyglada tak jak morze. Slow brak, nasz zespol - bo o nim jeszcze nie pisalam - 2 Polki, Japono-Wloch, Amerykanin i para Boliwijsko-Angielska... no i oczywiscie nasz szalony kierowca. Hmmm bardzo sie zzylismy przez te 3 dni, az zal bylo sie zegnac, bo przezycia i emocje ktore nas polczyly byly bardzo mocne... czasami za mocne, ale o tym w nastepnych slowach.
Wszyscy bylismy pod mega wrazeniem widokow i natury, ktora to wszystko stworzyla. 

Ruszylismy dalej, a dalej bylo jeszcze piekniej i jeszcze bardziej otwieralismy buzie z wrazenia. Na srodku tej pustyni jest hotel zbudowany tylko z soli... Mozna zjesc, mozna przenocowac... tylko zimniutko dosc. I ceny  hu hu.
Na srodku pustyni solnej jest cieniutka warstwa wody (solanki) i trworza sie piekne krysztaly, oczywiscie kazalam sie kierowcy zatrzymac i wlasnymi rekami i paznokciami wyrywalam te krysztaly z powierzchni ... sa cudne i duze. Mam nadzieje ze bez problemu dowioze do Polski by Wam pokazac.
Po kilku godzinach takiej jazdy z zachwytem na ustach dojechalismy do ziemi... jakkolwiek by tego nie nazwac, byl grunt, czyli piasek i kamienie :)
Pan kierowca dowiozl nas do ... srodka niczego i wskazujac na jakies hospedaje, gdzie pani gospodyni byla brudniejsza niz samochod, a gospodarstwo i okolica niczym jej nie odbiegaly powiedzial oczywiscie po hiszpansku, ze to nasz hotel... zrobilismy maly raban, ale coz powiedzial ze tu dzis spimy i koniec.
Zrezygnowani weszlismy do solnych klitek z lozkami, temperatura byla tylko troche wyzsza od zera, wiec postanowilismy sie rozgrzac od srodka, jeszcze przed kolacja zespol - Wiesia, Shigeo (japonczyko-wloch) i ja wypilismy pol butelki rozrobionego spirytusiku od moich rodzicow. I cieplej sie zrobilo i jakos ladniej ... ;)
Kolacja - kurczak i frytki... goraca herbata i po miedzynarodowych rozmowach polakow z nacjami z daleka spac. Bylo zimno, tak, ze mozg bolal, przy myciu zebow, wiec o myciu czegokolwiek innego trzeba bylo zapomniec - na szczescie zawsze mamy przy sobie dzieciece mokre chusteczki! Ciepla wkladka do spiwora i jakos dotrwalismy do rana...
A rano... okazalo sie ze nie ma naszego kierowcy, gospodyni tego uroczego miejsca powiedziala nam w tajemnicy, ze ten kierowca to klamczuch i pijak i ze wczoraj wieczorem pojechal gdzies jeepem pic.... no to ladnie! Witaj przygodo.. co teraz? Wspolnie zaczelismy opracowywac plan wydostania sie z tego srodka niczego. Na szczescie w tej wiosce byl jeden telefon stacjonarny i nasza Boliwianka zadzwonila do agencji turystycznej, w ktorej wykupili bilety - mieli nas ratowac. Po ok 2h pojawil sie kierowca, na ciezkim kacu, oczy przekrwione i jedno z kol rozwalone. Powiedzial, ze jak tylko zmieni to jedziemy dalej. 6 doroslych ludzi i wszyscy przerazenie w oczach.
Stwierdzilismy ze pojedziemy, bo czekanie na nastepnego kierowce to ok 4h, za duzo mozemy stracic, a tu i tak z nim bedziemy jechac polnymi drogami i bezdrozami, wiec z gulem w gardle wsiedlismy do auta. Okazalo sie ze pan kierowca ma spore doswiadczenie w jezdzeniu w takim stanie, wiec bylo w miare ok.  Znowu przepiekne widoki, gory coraz to inne, lodowce, wulkany, jechalismy tymi bezdrozami caly dzien co raz to zatrzymujac sie na zdjecia (tzw mynatle - czyli my na tle pieknego widoku) Nadal jestem pod mega wrazeniem tego co widzidzialam... szkoda ze zdjecia tego nie oddadza. Lunch jedlismy nad piekna laguna, gdzie w sklad wody wchodzi glownie siarka, wiec nie dosc ze kolory extra, to jeszcze zapach....hmmmm. Tuz przed zachodem slonca dojechalismy do Laguny Colorada - dzieki roznym pierwiastkom jakie sa w wodzie laguna przybiera rozne kolory w zaleznosci jak wieje wiatr i ktore unosi... cudnie. Szkoda tylko ze wialo jak cholera, a nasz cudny kierowca pokazal nam w oddali (jakies 2 km) hotel w ktorym mielismy spac i powiedzial, ze mamy sobie tam dojsc... Dzieki 2 winstopperom, czapce, szalowi, rekawiczkom i moralnemu wsparciu Japonczyka dotarlam do hotelu. Po takim spacerze wszystkim nam wydawalo sie, ze jest tam calkiem przyjemnie cieplo, ale to tylko zludzenie. Dostalismy jeden pokoj na 6 osob i grajac w karty przez 2 godziny i ubierajac na siebie coraz to nowa warstwe cieplego ubrania doczekalismy kolacji. Zupa i makaron z sosem. Resztka spirytusiku na trawienie i mroz i do wyrek. Cale szczescie ze sa wkladki do spiworow!! :) W pokoju tak zimno, ze gile w nosie zamarzaja, oczywiscie nie ma ogrzewania, a na zewnatrz jakies minus 7 na moje oko.
Pobudka o 5 rano, bo jedziemy przed wschodem slonca ogladac gejzery (do tej pory sie zastanawiam, czemu nie mozna bylo poczekac z tym na slonce - bylaby przynajmniej plusowa temperatura...) Gezjery super, siarka walilo prawie jak w Indonezji przy wulkanie. Potem jedziemy do goracych zrodel... Sniadanko i galop mysli, wejsc, czy nie wejsc? Wokol baseniku z goraca woda jest skuta lodem woda.... No wiadomo, ze sprobuje! Szybka przebiorka w samochodzie i juz siedze w wodzie po szyje..... Cudnie!!!!! Po 2 dniach bez kapieli toz to raj na ziemi. Nie dosc ze jest wystarczajaca ilosc wody by calemu sie pomoczyc to jeszcze jest ciepla a nawet goraca.... Doskonale!!!
Tu zegnamy sie Shigeo, bo on rusza dalej do Chile, a my w auto i w droge powrotna. Widzimy z daleka gory Argentyny i Chile. Po drodze odwiedzamy jeszcze przepiekna lagune Verde (zielona, od boraksu ktory tu wydobywaja) i skaly, ktore mi do zludzenia przypominalu Kapadocje w Turcji.
Po ponad 6 godzinach jazdy z juz grzecznym i trzezwym, ale nakokowanym kierowca wrocilismy do Uyuni.
Oczywiscie nie marnujemy czasu, lekka kolacja i wsiadamy do nocnego autobusu do La Paz, by po 11 godzinach jazdy (pamietajcie, ze przez 5 bez asfaltu) docieramy na miejsce.
Taksi i do hostelu Loki. Pokoj sie zwolnil dopiero o 11.30, wiec od 7 rano siedzialysmy na internecie. Teraz juz zmeczenie mnie takie wzielo, ze zaraz ide spac a jest 21.30.
Oczywiscie nie omieszkalysmy pojsc do agencji turystycznewj ktora sprzedala nam bilety na te wycieczke. Ze spokojem, usmiechem na ustach wyluszczylysmy wszystko co sie dzialo po drodze poczynajac od spoznienia kierowcy, po jego znikniecie, upicie sie za nasze pieniadze (bo pierwsza noc powinnismy spdzic w normalnym hotelu), po nieprzyjemne i gburowate zachowanie i narazenie nas na niebezpieczenstwo.
Pani w agencji poprosila tylko o 1,5 czasu by mogla to wyjasnic, a potem.... oddala nam po ponad 65% wartosci wycieczki i po winie na przeprosiny.
Tak to mimo cudow po drodze zakonczyla sie nasza wycieczka na Salar.
Jedno jest pewne Boliwia jest przepiekna! Polecam bardzo.

Jutro mamy zamiar wjechac na 5400m npm. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz