Świat jest mój

piątek, 10 października 2008

Popularność jest męcząca - czyli białe dekolty na prowincji - Ajanta i Ellora


Z Jalgaonu wyruszyliśmy najnowszym autem jakie chyba było w całym mieście.

Nasz obrotny manager Hotelu Plaza zorganizował nam taksówkę, którą mieliśmy przejechać 300 km z przerwami na zwiedzanie. Z taksi nie miało to nic wspólnego - jego kolega po prostu wczoraj kupił nowy samochód. Auto miało na siedzeniach jeszcze folie i pachniało fabryką, a na dodatek podsufitkę już miało wysmarowaną jakimiś farbkami (na szczęście) a na lusterku wisiały jakieś kwiatki.

Zmierzaliśmy w kierunku Ajanty i Ellory.

Ajanta nie jest najpopularniejszym miejscem wśród turystów - ale... powinna być i mam nadzieję, że wkrótce będzie zawsze ważnym punktem na trasie.

Ajanta to dolina rzeki, w której w zboczu zostały wykute przepiękne świątynie. Misterium sztuki i rzeźby. Z zwenątrz wyglądają bardzo niepozornie, ale każda z kilkudziesięciu świątyń to perełka.... I pomyśleć że to II w.p.n.e.

Ellora - to z kolei największa na świecie wykuta w zboczu skały świątynia. Aby móc sobie w jakikolwiek sposób wyobrazić jej rozmiar - to dodam, że jest większa od paryskiej Notre Dame. Wchodząc do niej ciarki przechodzą po plecach - bo jak patrzysz w górę i widzisz kilkadziesiąt metrów litej skały, tony kamienia nad głową.... hmmmm oby ziemia nie zadrżała.

Ale nie dość atrakcji na dziś - atrakcjami byłyśmy my - Karinka i ja :) Niewiele było tam zagranicznych turystów, większość stanowili lokalesi, więc jak tylko nas zauważali, to od razu podchodzili i koniecznie chcieli sobie z nami zrobić zdjęcia. No i jak odmówić? To robimy sobie te fotki, oni oczywiście potem chcą dziękować podając rękę, ściskając, pytając skąd jesteśmy, jak mamy na imię itp. Na początku było to nawet zabawne, ale potem zaczęło męczyć, bo zwiedzanie utrudniało skutecznie, a i tyle razy ręki to dawno nie uścisnęłam. Żeby ich trochę odstraszyć zaczęłyśmy się wygłupiać i wołać o 100 Rs za każde zdjęcie, oczywiście śmiali się i tak ustawali do zdjęcia obok nas...

No cóż, popularność potrafi być męcząca :)


czwartek, 9 października 2008

Kupić bilet na pociąg w Indiach to wyzwanie

Trasę Agra - Jalgaon pokonaliśmy. Ale to była walka ;)
Takiego targu rozmaitości dawno nie widziałam :) Miałam też możliwość popatrzeć na życie z okna pociągu.... i wiecie.... wszędzie to samo. Brud. bieda, smród, załatwianie potrzeb gdzie popadnie, krowy, krowie placki, karaluchy, szczury..... hmmm największa demokracja na świecie...

Nie mogę się oprzeć, by nie opisać sposobu w jaki się kupuje bilet na pociąg w Indiach - bo to jakie mamy wyobrażenia lub doświadczenia ma się nijak do tej rzeczywistości, w której się teraz znalazłam (2008).

Bilet na dłuższe trasy trzeba kupować przynajmniej z kilkudniowym wyprzedzeniem. Najpierw trzeba wypełnić specjalny druczek, w którym podaje się wszystkie swoje dane (dobrze, że nie pytają o wagę i imiona rodziców), podać należy również pociąg jakim chce się jechać, jego nazwę i numer, klasę, godzinę odjazdu i trasę. Potem pan w kasie to wszystko przepisuje na bilet, przyznaje miejsce i już :) Otrzymujemy bilet - i jest prawie jak lotniczy - z danymi osobowymi i słusznej wielkości.
Ale największe zaskoczenie zaliczyłam, gdy pociąg podjechał na peron, bo jak już znalazłam swój wagon, to na wejściu była tabliczka, na której była przyczepiona lista z nazwiskami pasażerów, należało znaleźć swoje nazwisko, by potwierdzić, że nasze miejsce na nas czeka.
Konduktor sprawdza na wejściu nasz bilet i listę z wagonu, a potem jeszcze cała drużyna konduktorska (3 osoby) przechodząc przez pociąg sprawdza bilety z wydrukowanymi listami - każdy ma swoją i każdego na swojej odznacza :)
Dobrze, że nie budzą w nocy i nie sprawdzają po raz kolejny, bo po tym co do tej pory zauważyłam byliby do tego skłonni i byłoby zupełnie normalne.

Bon voyage! :)


środa, 8 października 2008

Kolejne podróżnicze marzenie spełnione!

Wierzcie mi... to jest CUD. Taj Mahal jest jednym z najpiękniejszych budynków jakie w życiu widziałam. A na kilka miałam okazję rzucić już okiem :)

Agra, miasto w którym zbudowano Taj wcale nie jest warta zwiedzania. Dwa najważniejsze punkty to Taj i Czerwony Fort - całą resztę można sobie odpuścić. 

Ale Taj Mahal.... stanęłam przed nim i powiedziałam sobie, że mogę już wracać do domu. Cel osiągnięty, nawet z nawiązką, bo aż takich emocji się nie spodziewałam sama po sobie. Ilość białego marmuru, precyzja i sztukateria wykonania... po prostu cudeńko. Marzyłam o zobaczeniu, dotknięciu tego budynku od wielu lat i... jestem tu... jestem i chłonę to miejsce każdą komórką ciała. Zamykam teraz oczy (w którymkolwiek momencie życia jestem) i .... i widzę go oczami duszy.
POLECAM!!

Za to wieczór - to Indie, które zapamiętałam, które będę wspominać i opowiadać o nich zawsze i wszędzie. Dworzec kolejowy w Agrze - apogeum brudu i smrodu, królestwo szczurów i robactwa - w szczególności karaluchów.
Stałam z plecakami - jednym na plecach, a drugim przed sobą, bo bałam się usiąść na ławce, przestępowałam z nogi na nogę, by karaluchy nie zaczęły mnie obłazić i podgryzać. Od czasu do czasu machałam rękami, by odgonić latające robactwo, które próbowało na mnie usiąść. I zadawałam sobie pytanie "co ja tu k.... robię?????????"
Pociąg podjechał spóźniony i nie poprawił mi nastroju, na szczęście mieliśmy bilety w Sleeper Class, więc następne 18 h w podróży mieliśmy spędzić w przyzwoitych warunkach. Najpierw jednak musieliśmy wygonić z naszych miejsc, tych którzy wykorzystywali sytuację i leżeli na naszych pryczach zamiast w 3 klasie, albo na dachu. Położyłam się, wtuliłam w swoją torebkę, głowę położyłam na plecaku, sandałów z nóg nie zdjęłam, żeby sobie nie poszły do innego właściciela i usnęłam.


wtorek, 7 października 2008

Różowo mi - Jaipur w pełnej krasie

Znowu nocka w podróży (Dharamsala-Delhi - 14h), potem jedynie 5,5 h w komfortowym (i tu wcale nie ma przekąsu) autokarze (Delhi-Jaipur) i jestem w stolicy Radżastanu.

Różowe miasto robi niesamowite wrażenie. Można pomyśleć że ktoś wszedł i postawił różową kropkę na globusie... a ona rozlała się akurat na to miasto po wszystkich budynkach. Aż żal że nikt o nie nie dba... niszczeją z dnia na dzień.
Przepiękny Pałac Miejski - wielkie srebrne kadzie (8000 l wody z Gangesu do Anglii w jednej przewozili - nie ufali angielskiej wodzie), odwiedziny u Surendara - przedstawiciela najwyższej kasty, nauczyciela jogi, sanskrytu i mantry; Pałac Wiatrów, potem odwiedziny w forcie Nahargarh z letnią rezydencją maharadży; fort Amber i Jaugarth... setki małp i papug.

A jakie wspaniałe jedzenie.... mniami :)

Wzbogaciłam swój słownik - [dziao] - to odejdź - trochę mniej grzecznie niż napisałam tutaj - ale słowa tego używam, często, coraz częściej... niestety!

sobota, 4 października 2008

Dharamsala, Dalaj Lama, Brosnan

Odcinek 370 km jechaliśmy 16 godzin. Straciłam głos, ale nie z wrażenia, tylko przewiało mnie po drodze i dostałam zapalenia krtani. Jechaliśmy autobusem na ostatnich siedzeniach. Mniej więcej o 2 w nocy skończyła się droga, więc z zawrotną prędkością 20 km/h mknęliśmy przez ciemność po takich wertepach, że droga w Kambodży (I 2008) do Siem Reap to Złota Aleja!
W pewnym momencie przejeżdżaliśmy przez rzekę - wpław - bo nie było mostu. Telepało nami na wszystkie strony, okna wszystkie pootwierane non stop, przystanki co chwilę, bo jak nie wymiana jednej opony, to drugiej, to wulkanizacja,  ... a w autobusie tych opon jest chyba ze 40... :) Przypominam - jestem na wakacjach! O zgrozo!

Piękne widoki Himalajów widziałam przez niedługą chwilę tylko (znaczy każdego dnia przez dłuższą chwilę, ale wiecie - widoków nigdy dość), bo chmury pokrywały okolicę szczelnie. Jednak nie to było najważniejsze. Byliśmy w miejscu, gdzie na wygnaniu rezyduje przywódca Tybetu. Mieliśmy mega szczęście - 2 razy w roku można go tam spotkać... i spotkaliśmy... dawał wykłady - uśmiechnięty, pełen spokoju i ciepła w oczach - Dalaj Lama.

Znaleźliśmy fajną knajpkę, gdzie prócz pysznego lokalnego jedzenia podawali Okocim Palone :) a prócz tego, ponoć była to ulubiona w Dharamsala knajpka Pierce'a Brosnana. 
Udało się również zrobić małą wycieczkę do wodospadu i popodziwiać jednak te lokalne Himalaje :)


Dla takiego przeżycia warto jechać po bezdrożach, nurtem rzeki, 20km/h, na ... przysłowiowy koniec świata.

środa, 1 października 2008

Odcisk na sercu na zawsze?

Do Delhi dotarliśmy po długiej kombinowanej podróży... z Poznania autem do Frankfurtu nad Menem, potem samolotem do Dubaju, oczekiwanie na lotnisku - trochę za długie, ale za to na ścianach Rolexy informujące o aktualnej godzinie i sztabki złota poukładane w palmy, lot do Delhi i już. 

Dla mnie ta podróż rozpoczęła się jeszcze w Lęborku, tuż po weselu i poprawinach u siostry wsiadłam w pociąg do Poznania. Jeszcze chwilę temu w szpilkach i full make-upie, a teraz... no będzie ciekawie!

Raptem po ponad dobie jesteśmy na miejscu. Pierwsze wrażenie - gorąco i... śmierdzi. Taka mieszanka brudu, potu, moczu i lepkiego powietrza składającego się w większości ze spalin. Głęboki oddech i... no to zaczynam wakacje :)

Pierwsze myśli to totalny mętlik w głowie, obawa by nie nadepnąć na kogoś śpiącego na chodniku, bieda której w życiu nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Krowy spacerujące pośród trąbiących rikszy i aut, żebrzące psy i dzieci, kierowcy wszystkiego co się może przemieszczać nagabujący o transport.
Z pierwszego dnia w Indiach zapamiętałam, że: 
1. można mieć NIC, 
2. intensywność smrodu może wywołać odruch wymiotny kilkanaście razy na minutę, 
3. załatwianie swoich potrzeb fizjologicznych w miejscach publicznych to norma, 
4. szczury i karaluchy na peronach dworca nie są niczym dziwnym, 
5. bekanie i plucie wokół siebie są odruchem naturalnym,
6. biały kobiecy dekolt może wywołać niezłe zamieszanie (szczegóły poza anteną) ....