Świat jest mój

wtorek, 14 czerwca 2011

Lima - ta ostatnia niedziela.... i jet lag już w domu

Niedzielny poranek, ostatni w Peru lekko rozczarował. Nie dość, że jak zwykle niebo było zachmurzone po horyzont, to jeszcze nie było gdzie zjeść śniadania. Wszystkie kafejki pozamykane na siedem spustów. No i chcąc nie chcąc byłam zmuszona pójść do Bembos (lokalnego MC Donaldsa) Na szczęście mieli przyzwoitą ofertę śniadaniową. Wiesia nadal leci tylko na płynnej diecie.
Te kilka godzin przed wymeldowaniem z hotelu i wyjazdem na lotnisko postanowiłam poświęcić znowu na spacer. Ocean przyciąga, stoiska z rękodziełem też próbowały, ale się nie dałam :) W spożywczaku jedynie zaopatrzyłam się w Colę i przegryzki.
Droga na lotnisko to jakieś 40 minut... które przegadałam po hiszpańsku z kierowcą. Nie wiem jak to robię, ale bez większych problemów się komunikuję w tym języku. Oczywiście, czego nie dopowiem, to domacham, ale najważniejsze, że obie strony się rozumieją :)
Odprawa na lotnisku, ostatnie próby wydania drobniaków w sklepach (herbata z koki) i w drogę... Jedyne 12 godzin lotu do Amsterdamu, potem tylko ok godziny do Berlina, a i w busiku małe 4 godzinki i po ponad dobie w podróży byłam w domku!

Niestety, mimo że była to już 23cia to dla mnie była 16ta. Do 5 rano próbowałam zasnąć, poddałam się. Wstałam włączyłam pranie i zaczęłam się już domowo organizować. Mam nadzieję, że dziś już normalnie usnę i że zegar biologiczny przestawi się na europejskie wskazówki :)

Dzięki za wspólną podróż :)

niedziela, 12 czerwca 2011

Ciekawostki, a raczej standardy z drugiej półkuli - Peru i Boliwia

Toalety i lazienki.... marze o wlasnej, ale wiem ze to juz wkrotce ;)  a tutaj  no coz. Czasami strach sie dotknac czegokolwiek, z kranem wlacznie. Czasami trzeba podwijac nogawki przed wejsciem, zeby nie pomoczyc. Woda w kranie zawsze jest zimna - czasami tak zimna, ze nie mozna mydla splukac i dlonie prawie chca odpasc...
Telefony - w Peru komorki sa juz bardzo popularne, ale budki telefoniczne nadal sie spotyka. Najczesciej mozna zobaczyc jednak telefon okratowany i zamkniety na klodke, jednak, w taki sposob, ze mozna podniesc sluchawke, wrzucic monete i wybrac numer--- ale o komforcie rozmowy nie ma co mowic.
 ;) W Boliwi za to najczesciej ludzie rozmawiaja ze stacjonarnych telefonow ustawionych na prowizorycznych budkach sklepowych, gdzie panu-pani sklepikarce placi sie gotoweczka ze odbyta rozmowe.

Wołają tu na mnie "Señora Alpaca"

Od poczatku mojego tu pobytu, na kazdym kroku, jak przechodzimy kolo jakiegokolwiek sklepu, ryneczku, stoiska, czlowieka niosacego swoj kramik na plecach slysze "Señora Alpaca" juz zaczelam sie zastanawiac, czy nie powinnam zmienic nazwiska, skoro wszyscy do mnie per Alpaca wolaja ;))

A niestety z braku ladnej pogody to haslo slyszalam wczoraj na swoj widok ze 200 razy... Nic juz nie kupuje, to co chcialam zakupilam, nawet wiecej... i jestem zadowolona nawet bardzo, a budzet tej wyprawy juz dawno przekeroczony, wiec na nic juz mnie nikt nie namowi.
Dzis niebo znowu pokryte gesta warstwa chmur, wiec co robic niespieszne sniadanie, w knajpce daleko od hotelu, by za szybko nie byc po wszystkim, a potem spacerek, a potem Friends na WB Tv. A potem sama poszlam nad ocean, przeszlam pol Milaflores (dzielnica Limy) by wreszcie dojsc do schodow, ktorymi moglam zejsc do plazy. Ocean to jest jednak potega! Pacyfik niechcacy procz kostek ochlapal mnie az po uda, ale na szczescie przy tym wietrze spodnie schna szybciutko. Surferzy i adepci tego sportu w podwojnych piankach walczyli z falami. Dwoch mnie usilnie namawialo, zebym sprobowala. Niekoniecznie chcialam wchodzic do zimnej wody, przy takim silnym wietrze i pelnym zachmurzeniu - to mniej wiecej porownywalne do wchodzenia do Baltyku pod koniec pazdziernika ;)

Potem w Parku De Amore udzielilam wywiadu studentom turystyki. Mieli prace domowa nagrac wywiady z turystami na temat Peru, odwiedzonych miejsc tu i na swiecie i na temat miejsca z ktorego turysta pochodzi. Gadalam z nimi ok 10 min, az im sie karta w aparacie zapelnila. Mam nadzieje ze zalicza ;)

Wieczor pewnie spedzimy dopakowujac plecaki i ogladajac amerykanskie seriale z hiszpanskimi napisami ;) Jutro jeszcze spacerek nad ocean i w droge na lotnisko... jednak szybko mi tu ten czas minal... choc przezyc...  trudno zliczyc. Na szczescie wszystko pozostanie w glowie, a dla czytaczy na blogu no i - tez na zdjeciach (z filmikami mam ich chyba ze 2000, a drugie tyle pewnie ma Wiesia ;))

piątek, 10 czerwca 2011

Lima - ostatki :)

Moge spokojnie napisac ze Lima standardowo przywitala nas pelnym zachmurzeniem. A mialysmy w planie 3 dni plazowania i nierobienia niczego...
No coz, pewnie znowu bedziemy chodzic po merkado i pic soki owocowe... Tak wlasnie uplynal nam wczorajszy dzien w Cusco - po szalonym tempie wczesniej, teraz juz na spokojnie i z pelnym luzem, noga za noga i bez pospiechu... cos w koncu a la Mañana... Ameryka Poludniowa ;)


Z ciekawostek poludniowcow. Mialysmy na dzis wykupiony lot na 13.00 Cusco - Lima. Bylysmy dosc wczesnie na lotnisku i okazalo sie ze ta linia lotnicza ma wczesniejszy samolot. Nie byłabym soba, gdybym nie zapytala z szerokim usmiechem czy czasami nie mozemy poleciec tym wczesniejszym lotem. Pan z obslugi tez sie dal nabrac na moje "blue eyes" i po sprawdzeniu miejsc powiedzial z takim samym usmiechem, ze mozemy nim poleciec... jakiez bylo nasze zaskoczenie, gdy bez problemu przebookowal nam bilety na ten wczesniejszy lot, a i posadzil w biznes klasie ;)  to sie nazywa miec szczescie co?

środa, 8 czerwca 2011

Machu Picchu, Cusco i okolice

Niedziela 5 czerwca - Machu Picchu zdobyte. Kolejne marzenie spelnione, kolejne piekne miejsce na swiecie zaliczam do swojej kolekcji prywatnych Cudow Swiata!
Slow mi brakuje by opisac jak wspaniale to miejsce i jak wielkie zrobilo na mnie wrazenie. Nie moge wyjsc z podziwu jak oni to zbudowali tyle setek lat temu i jak to jest, ze przetrwalo mimo tylu niesprzyjajacych warunkow. Jedno jest pewne - kazdemu polecam usiasc na skraju tarasu, by wpatrywac sie w to monumentane miasto i przepiekna nature wokol. Mam tyle zdjec, ze zanudze was pokazywaniem i opowiadaniem :)
A wycieczka wygladala tak. Wstalysmy sobie rano, zjadlysmy sniadanko w sasiedniej knajpeczce i w autobusik. Po ok 20 minutach jazdy bylysmy na miejscu. Kibelek (z potwierdzeniem zaplaty i skorzystania). Sprawdzenie biletow wstepu.  Pamiatkowa pieczatka w paszport i idziemy zdobywac miasto. Na ogladaniu widoku - tego najpompularniejszego, ze wszystkich zdjec i pocztowek - no i oczywiscie na robieniu zdjec i zachwycaniu sie minelo nam prawie 3 godziny. Potem spacer - prawie po dzungli, by dojsc do Inka bridge, kolejne szalone zdjecia.... no i dopiero potem weszlysmy w miasto. Chodzenia co nie miara... w zyciu chyba tyle razy nie wchodzilam pod gore i w dol i znowu pod gore i w dol i znowu.... Ale suuuuuper.
W pelni usatysfakcjonowane po ponad 5 godzinach wrocilysmy do Aguas Calientes, by zjesc pyszny obiadek i przezywac to wszystko co zobaczylysmy.
Wieczornym pociagiem pojechalysmy do 
Ollantaytambo, a potem busikiem do Cusco, gdzie nadal jestesmy.
Wczoraj postanowilysmy wybrac sie na zakupy do Pisaq - uroczego miasteczka w ktorym bylysmy tylko przejazdem kilka dni wczesniej. Zakupy bardzo udane, znajomosci polsko-peuwianskie zawarte, a i pyszna zupa Minuta zjedzona... dzien samych pomyslnosci.
Dzis wycieczka w okolice Cusco... ale juz nie mam sily pìsac o tych wszystklch inkaskich kamieniach ktore widzialam...

buziaki z pepka swiata

niedziela, 5 czerwca 2011

Aguas Calientes, krok od Machu Picchu, siły natury :)

No i wczoraj szybko musialam konczyc, bo zadzialaly sily natury. Silniejsze nizbym chciala. Dobrze, ze zdazylam :)
Ale wszystko jest ok ;)}
Wczoraj zwiedzalam jeszcze super zachowane  ruiny Ollantaytambo  i tamze byl nocleg. A dzis rano, skoro swit juz w pociag i do Aguas Calientes. Dzien typowo luzacki, sniadanko, spacerek, targowisko, spacerek, kapiele w goracych zrodlach, lunch i znowu  spacer po markecie.
Wszystko to by zregenerowac sily i by jutro na Machu Picchu byc jak nowka sztuka :) Mam nadzieje ze pogoda dopisze bo dzis przez caly dzien bylo zachmurzenie....

Jutro po 3 tygodniach wedrowki znajde sie w najwazniejszym miejscu tego wyjazdu...  juz sie nie moge doczekac. Ale najfajniejsze jest to ze bylam juz w tak swietnych miejscach (patrz Boliwia) ze ten wyjazd i tak zaliczam do maksymalnie udanych. 

sobota, 4 czerwca 2011

Pisaq, Valle Sagrada... ależ nasza ziemia jest piękna :)

Czy Wam mnie tez tak brakuje jakby mnie nie bylo w domu pol roku? Bo ja odnosze takie wrazenie, ze w Limie to bylam miesiace temu, a Nazca... toz to chyba byl styczen.
Dzis pobudka w Cuzco i wycieczka do Valle Sagrada (Sacred Valley) - przepiekna dolina! Nadal nie moge wyjsc z zachwytu jaka ta nasza ziemia piekna. Gory i doliny. wieczny snieg i przecudna zielen. Wielbiciele gor musza tu przyjechac. Ja mimo ze juz prawie 2 tygodnie jestem na wysokosciach ponad 3000m npm to nadal lapie zadyszke przy podchodzeniach... Coz chyba jeszcze sie nie nadaje na lokaleske, choc... moja kolekcja kapeluszy powiekszyla sie juz o przepiekny czarny melonik. Jeszcze tylko wlosy zwiaze w dwa warkocze i przemaluje na czarno i jestem ''same same, but different'' ;)

Bylysmy dzis w Pisaq - mamy czas, wiec mysle ze jeszcze tam wrocmy bo bardzo nam sie podobalo.

piątek, 3 czerwca 2011

Pępek świata - Cusco

Poranny lot z La Paz do Cusco - warto bylo zaplacic, by zobaczyc te widoki z gory... Po raz kolejny widzialam jezioro Titikaka, wyspe Taquile i oczywiscie przepiekne gory. Te widoki na szczescie zawsze zostaja w pamieci.
Cusco - tak jak wszyscy o nim mowia - wspaniale. Dzis caly dzien poswiecilysmy na powolne jego poznawanie. Procz zabytkow, kosciolow i muzeow odwiedzamy przewaznie sklepy ze srebrem i rekodzielem oraz ´hugodajnie´ czyli miejsca gdzie podaja soki ze swiezych owocow. Mniam ;)

Jutro ruszamy dalej - wyczieczka do Sacred Valley i zostajemy w Ollantaytambo na noc by stamtad wyruszyc w droge do Aguas Calientes i do Machu Picchu. 

środa, 1 czerwca 2011

Museo de Coca & Chacaltaya

Wczoraj zapomnialam napisac, ze odwiedzilam jedno z najdziwniejszych muzeow jakie mozna sobie wyobrazic. Bylam w Museo de Coca. Cala historia koki, kokainy i wrecz przepisy jak zrobic... no wiedza w pastylce na wyciagniecie reki.
Polazilysmy tez po La Paz. Dla mnie to takie San Francisco poludnia. Gdziekolwiek czlowiek nie chce sie przemiescic, to albo musi isc w gore albo w dol. Ale w koncu nie ma sie co dziwic czesc La Paz lezy na wysokosci 3800 a sa czesci ktore sa polozone nawet na 4300. No wiec skrzybalam sie to raz pod gorke raz w dol, by jak najwiecej tego miasta zobaczc. Bylysmy tez na ulicy czarownikow. Procz ziol, ziolek i oczywiscie lisci koki na straganach byly rowniez posuszone plody lam... dziwny widok.
Wczoraj tez jakis wirus probowal mnie rozlozyc, ale sie nie dalam. Mialam temperature i rozstroj zoladka, ale na szczescie juz dzis to tylko wspomnienie. Ale tylko dla mnie, bo Wiesia od wczoraj wieczorem lezy w lozku lub biega do toalety. Oby do jutra jej przeszlo.
A ja dzis pojechalam na wycieczke. Postanowilam w dosc lekki sposob zdobyc swoj pierwszy pieciotysiecznik! I udalo sie!!!
Dzis 1.06. weszlam na 5430 m npm. Gora Chacaltaya juz zdobyta! Widoki przecudne, ale wysokosc... doslownie zapiera dech w piersiach. Z 5300 na ktore wjechalam :) na 5400 szlam 25 minut co 5 krokow robiac przerwe na glebsze oddechy. Powietrze tak rzadkie, ze zmeczenie natychmiast zwalalo z nog. Zadyszka jak u starego zmeczonego osla. Ale... WARTO!!!! Ze szczytu widac oddalone jezioro Titikaka, La Paz i inne szczyty - juz szesciotysieczniki. Najblizej bylam takiego 6088, ale nie pamietam nazwy.
Wrocilam do Hostelu, Wiesia nadal w lozku, teraz troche pisze, ale zaraz chyba wybiore sie na miasto, bo szkoda siedziec na miejscu.
Jutro lecimy znowu do Peru, do Cuzco. Bede sie meldowac.

PS. Buziaki dla wszystich dzieci z okazji ich swieta :)

Salar de Uyuni! Solniczka WOW Super Extra!!!

I jak tu opowiedziec 4 wspaniale dni majac 20 minut internetu, bo inni czekaja w kolejce.... a co tam, moi czytacze sa wazniejsi ;)

 27 maja wieczorem ruszylysmy nocnym autobusem z La Paz do Uyuni. Jedyne 11 godzin podrozy, w tym jedynie 5 na drodze bez asfaltu. Telepalo tak, ze myslalysmy ze nam zeby powibija, na szczescie lata dojazdow do Wronek nauczyly mnie spac w kazdych warunkach. Autobus byl komfortowy, podali jedzonko jak w samolocie i kocyki i wode do picia - jednym slowem luksus dla turystow, ale cena tez dla turystow... Skoro swit dotarlismy do Uyuni, na przystanku odebrala nas pani z turoperatora, zaprowadzila do biura, zostawilysmy plecaki, male sniadanko i spotkalysmy naszych nowych znajomych z lodzi przez Titikake Johna z Anglii i Alejandre z Ekwadoru, niestety mieli jechac innym jeepem.
Przezornie u turoperatora nie dalysmy swoich voucherow na te wycieczke, powiedzialysmy ze jak bedzie wszystko ok to wtedy jej oddamy. Nasz kierowca przyjechal spozniony, mial tak brudne auto, ze jeszcze takiego syfu w samochodzie nie widzialam, a mielismy tam w 7 osob spedzic 3 dni, mial tylko 4 palce u prawej reki, bo jak nam pozniej powiedzial jednego stracil w wypadku samochodowym. Łel....
Zapakowalismy plecaki na bagaznik dachowy, tamze znajdowaly sie rowniez 2 baki paliwa, 2 opony, butla gazowa oraz mala kuchenka gazowa. Siadlam na swoim ulubionym miejscu, czyli przy kierowcy i w droge. Najpierw bylo cmentarzysko lokomotyw... u nas zlomiarze by to juz dawno rozniesli, a tu, spokojnie weszlam sobie na stara zardzewiala lokomotywe na bocznicy torow Boliwia - Chile.
Potem lunch, ledwo ruszylismy a juz nas karmia, ale ok... kasza, lama, warzywa i coca-cola. Mimo ze normalnie jej nie pije to tutaj byloby bez niej slabo. Po obiadku ruszylismy juz na Salar de Uyuni. Pustynie solna o powierzchni ponad 10500km2. WOW, Coz za miejsce. Nie dosc, ze w zyciu chyba nie widzialam tyle soli na raz, to chyba jeszcze na Saharze jest mniej ziarenek piasku. Przecudne widoki, biel razaca w oczy, po horyzont tylko sol, a na linii horyzontu gory. Przepieknie. 

Spokojnie moge powiedziec, ze to jedno z najpiekniejszych miejsc na ziemi jakie widzialam.

Na pustyni znajduje sie wyspa, na ktorej rosna kaktusy olbrzymy i z ktorej szczytu jest krajobraz wprost niewyobrazalny - gdziekolwiek czlowiek nie spojrzy sol. A na dodatek wyglada tak jak morze. Slow brak, nasz zespol - bo o nim jeszcze nie pisalam - 2 Polki, Japono-Wloch, Amerykanin i para Boliwijsko-Angielska... no i oczywiscie nasz szalony kierowca. Hmmm bardzo sie zzylismy przez te 3 dni, az zal bylo sie zegnac, bo przezycia i emocje ktore nas polczyly byly bardzo mocne... czasami za mocne, ale o tym w nastepnych slowach.
Wszyscy bylismy pod mega wrazeniem widokow i natury, ktora to wszystko stworzyla. 

Ruszylismy dalej, a dalej bylo jeszcze piekniej i jeszcze bardziej otwieralismy buzie z wrazenia. Na srodku tej pustyni jest hotel zbudowany tylko z soli... Mozna zjesc, mozna przenocowac... tylko zimniutko dosc. I ceny  hu hu.
Na srodku pustyni solnej jest cieniutka warstwa wody (solanki) i trworza sie piekne krysztaly, oczywiscie kazalam sie kierowcy zatrzymac i wlasnymi rekami i paznokciami wyrywalam te krysztaly z powierzchni ... sa cudne i duze. Mam nadzieje ze bez problemu dowioze do Polski by Wam pokazac.
Po kilku godzinach takiej jazdy z zachwytem na ustach dojechalismy do ziemi... jakkolwiek by tego nie nazwac, byl grunt, czyli piasek i kamienie :)
Pan kierowca dowiozl nas do ... srodka niczego i wskazujac na jakies hospedaje, gdzie pani gospodyni byla brudniejsza niz samochod, a gospodarstwo i okolica niczym jej nie odbiegaly powiedzial oczywiscie po hiszpansku, ze to nasz hotel... zrobilismy maly raban, ale coz powiedzial ze tu dzis spimy i koniec.
Zrezygnowani weszlismy do solnych klitek z lozkami, temperatura byla tylko troche wyzsza od zera, wiec postanowilismy sie rozgrzac od srodka, jeszcze przed kolacja zespol - Wiesia, Shigeo (japonczyko-wloch) i ja wypilismy pol butelki rozrobionego spirytusiku od moich rodzicow. I cieplej sie zrobilo i jakos ladniej ... ;)
Kolacja - kurczak i frytki... goraca herbata i po miedzynarodowych rozmowach polakow z nacjami z daleka spac. Bylo zimno, tak, ze mozg bolal, przy myciu zebow, wiec o myciu czegokolwiek innego trzeba bylo zapomniec - na szczescie zawsze mamy przy sobie dzieciece mokre chusteczki! Ciepla wkladka do spiwora i jakos dotrwalismy do rana...
A rano... okazalo sie ze nie ma naszego kierowcy, gospodyni tego uroczego miejsca powiedziala nam w tajemnicy, ze ten kierowca to klamczuch i pijak i ze wczoraj wieczorem pojechal gdzies jeepem pic.... no to ladnie! Witaj przygodo.. co teraz? Wspolnie zaczelismy opracowywac plan wydostania sie z tego srodka niczego. Na szczescie w tej wiosce byl jeden telefon stacjonarny i nasza Boliwianka zadzwonila do agencji turystycznej, w ktorej wykupili bilety - mieli nas ratowac. Po ok 2h pojawil sie kierowca, na ciezkim kacu, oczy przekrwione i jedno z kol rozwalone. Powiedzial, ze jak tylko zmieni to jedziemy dalej. 6 doroslych ludzi i wszyscy przerazenie w oczach.
Stwierdzilismy ze pojedziemy, bo czekanie na nastepnego kierowce to ok 4h, za duzo mozemy stracic, a tu i tak z nim bedziemy jechac polnymi drogami i bezdrozami, wiec z gulem w gardle wsiedlismy do auta. Okazalo sie ze pan kierowca ma spore doswiadczenie w jezdzeniu w takim stanie, wiec bylo w miare ok.  Znowu przepiekne widoki, gory coraz to inne, lodowce, wulkany, jechalismy tymi bezdrozami caly dzien co raz to zatrzymujac sie na zdjecia (tzw mynatle - czyli my na tle pieknego widoku) Nadal jestem pod mega wrazeniem tego co widzidzialam... szkoda ze zdjecia tego nie oddadza. Lunch jedlismy nad piekna laguna, gdzie w sklad wody wchodzi glownie siarka, wiec nie dosc ze kolory extra, to jeszcze zapach....hmmmm. Tuz przed zachodem slonca dojechalismy do Laguny Colorada - dzieki roznym pierwiastkom jakie sa w wodzie laguna przybiera rozne kolory w zaleznosci jak wieje wiatr i ktore unosi... cudnie. Szkoda tylko ze wialo jak cholera, a nasz cudny kierowca pokazal nam w oddali (jakies 2 km) hotel w ktorym mielismy spac i powiedzial, ze mamy sobie tam dojsc... Dzieki 2 winstopperom, czapce, szalowi, rekawiczkom i moralnemu wsparciu Japonczyka dotarlam do hotelu. Po takim spacerze wszystkim nam wydawalo sie, ze jest tam calkiem przyjemnie cieplo, ale to tylko zludzenie. Dostalismy jeden pokoj na 6 osob i grajac w karty przez 2 godziny i ubierajac na siebie coraz to nowa warstwe cieplego ubrania doczekalismy kolacji. Zupa i makaron z sosem. Resztka spirytusiku na trawienie i mroz i do wyrek. Cale szczescie ze sa wkladki do spiworow!! :) W pokoju tak zimno, ze gile w nosie zamarzaja, oczywiscie nie ma ogrzewania, a na zewnatrz jakies minus 7 na moje oko.
Pobudka o 5 rano, bo jedziemy przed wschodem slonca ogladac gejzery (do tej pory sie zastanawiam, czemu nie mozna bylo poczekac z tym na slonce - bylaby przynajmniej plusowa temperatura...) Gezjery super, siarka walilo prawie jak w Indonezji przy wulkanie. Potem jedziemy do goracych zrodel... Sniadanko i galop mysli, wejsc, czy nie wejsc? Wokol baseniku z goraca woda jest skuta lodem woda.... No wiadomo, ze sprobuje! Szybka przebiorka w samochodzie i juz siedze w wodzie po szyje..... Cudnie!!!!! Po 2 dniach bez kapieli toz to raj na ziemi. Nie dosc ze jest wystarczajaca ilosc wody by calemu sie pomoczyc to jeszcze jest ciepla a nawet goraca.... Doskonale!!!
Tu zegnamy sie Shigeo, bo on rusza dalej do Chile, a my w auto i w droge powrotna. Widzimy z daleka gory Argentyny i Chile. Po drodze odwiedzamy jeszcze przepiekna lagune Verde (zielona, od boraksu ktory tu wydobywaja) i skaly, ktore mi do zludzenia przypominalu Kapadocje w Turcji.
Po ponad 6 godzinach jazdy z juz grzecznym i trzezwym, ale nakokowanym kierowca wrocilismy do Uyuni.
Oczywiscie nie marnujemy czasu, lekka kolacja i wsiadamy do nocnego autobusu do La Paz, by po 11 godzinach jazdy (pamietajcie, ze przez 5 bez asfaltu) docieramy na miejsce.
Taksi i do hostelu Loki. Pokoj sie zwolnil dopiero o 11.30, wiec od 7 rano siedzialysmy na internecie. Teraz juz zmeczenie mnie takie wzielo, ze zaraz ide spac a jest 21.30.
Oczywiscie nie omieszkalysmy pojsc do agencji turystycznewj ktora sprzedala nam bilety na te wycieczke. Ze spokojem, usmiechem na ustach wyluszczylysmy wszystko co sie dzialo po drodze poczynajac od spoznienia kierowcy, po jego znikniecie, upicie sie za nasze pieniadze (bo pierwsza noc powinnismy spdzic w normalnym hotelu), po nieprzyjemne i gburowate zachowanie i narazenie nas na niebezpieczenstwo.
Pani w agencji poprosila tylko o 1,5 czasu by mogla to wyjasnic, a potem.... oddala nam po ponad 65% wartosci wycieczki i po winie na przeprosiny.
Tak to mimo cudow po drodze zakonczyla sie nasza wycieczka na Salar.
Jedno jest pewne Boliwia jest przepiekna! Polecam bardzo.

Jutro mamy zamiar wjechac na 5400m npm. ;)