Świat jest mój

sobota, 23 października 2004

Maroko 3-20.10.2004 (a miał być 19.10 :) )

Wróciłam!! Prawie cała, bo nadgryziona przez jakieś moskity, prawie zdrowa, bo jeszcze pociągam i kaszlę, ale zadowolona niesamowicie!
Jak było?? Kuszi zajebiście la bas!!

środa, 20 października 2004

Home sweet home

Znowu 10 godzin oczekiwania na kolejny lot we Frankfurcie (z tego 8 przespanych), lądowanie w jesiennym Poznaniu, taksówka i każdy w swoją stronę.

Przygoda w Maroko zakończona, ale to co przeżyłam, zobaczyłam, to czego posmakowałam i spróbowałam, ci których poznałam i zaprzyjaźniłam się na zawsze zostaną w pamięci i sercu. 
Wiem, że dogadam się zawsze i wszędzie, nawet z Berberem, który nie zwraca na mnie mówiącą uwagi, słucha, ale mówi do faceta, który stoi koło mnie i się nie odzywa, bo nie kuma.
Wiem, że szczątki francuskiego, którego się uczyłam w szkole średniej są gdzieś w głowie i jak są potrzebne to je wyciągnę z czeluści nieużywalności na światło dzienne. 
Wiem, że mogę spać zarówno w namiocie na środku pustyni jak i w 5* hotelu.
Wiem, że uwielbiam podróżować....

Dziękuję!!!

wtorek, 19 października 2004

Gdzie diabeł nie może, tam załatwię piwo

Po nocy w różowym hotelu nawet humory mieliśmy różowe. Rabatu zwiedzania ciąg dalszy. Wybraliśmy się na spacer nad wybrzeże. Fale rozbijały się o skały tworząc niesamowite grzebienie spienionej wody – widok zapierał dech. Piotr zdobył bezludną wyspę i zalał się potem. Powietrze ciężkie i lepkie, bardzo duża wilgotność i upał – jedynym marzeniem było piwo! Ale w środku Ramadanu było to prawie niemożliwe – a jednak, gdzie diabeł nie może tam babę pośle. W nadbrzeżnej knajpeczce po negocjacjach z kelnerem, a potem jeszcze szefem lokalu (mimo remontu) udało nam się zasiąść przy zacienionym stoliku przy butelce piwa. Był to jeden z najdroższych trunków jakie piliśmy w Maroku, no i wcale też nie należał do tych z najwyższej półki, ale smakował wybornie! Potem zaliczyliśmy jeszcze wizytę w Kazba al-Udaja, skąd roztaczał się widok na Ocean Atlantycki, ujście rzeki i sąsiednie miasto Sale oraz przeszliśmy głównymi ulicami mediny, gdzie zrobiliśmy ostatnie zakupy (daktyle, oliwki, pamiątki i prezenty dla najbliższych). Ostatnim miejscem jakie postanowiliśmy zwiedzić była wieża Hassana (44 m) i Mauzoleum Mohammeda V. Upał tak dał nam popalić, że nie mieliśmy ani chęci ani siły już na nic. Prysznic w hotelu, drobny posiłek i na dworzec kolejowy. Pociągiem dotarliśmy pod sam port lotniczy, tam przebudowanie biletów (bo nasz lot skasowano), przebierka w europejskie rzeczy, trochę wygłupów w oczekiwaniu na samolot i do domu. 

poniedziałek, 18 października 2004

Rabat - to stolica Maroko a nie coś czego udzielamy :)

Lenistwo totalne – śniadanie na dachu i zwiedzanie Meknes – a raczej chodzenie po sklepach w medinie. Ilości badziewia, które widzieliśmy aż trudno opisać. Chyba z ulgą opuszczaliśmy to miejsce. Plecaki wrzuciliśmy do wózka i na dworzec autobusowy. Niestety tu po raz kolejny musieliśmy się rozstać z grupą ARA – oni wrócili do Fezu, na autobus do Paryża, bo gumowy passat już dawno był w Polsce, a my wsiedliśmy do autokaru do Rabatu. Po ok. 2,5 h jazdy dotarliśmy do stolicy. Już od samych rogatek to miasto zaskoczyło nas czystością i porządkiem. Jakież to miłe po dotychczasowych przeżyciach! Zamieszkaliśmy w najbardziej różowym hotelu na świecie – aż oczy bolały od tej landrynkowości! Wieczorkiem spacer po głównej ulicy miasta – widać, że to stolica – aż miło, ale niestety piwa niegdzie nie można uświadczyć. Przez przypadek załapaliśmy się na koncert ludowych zespołów, poszliśmy na targowisko i lulu.

niedziela, 17 października 2004

Śniadanie na dachu, nowa świecka tradycja

Bez pośpiechu rozpoczynaliśmy dzień. Śniadanie na dachu. Spacer na dworzec, usiłowanie wypicia kawy w zamkniętej knajpie i wycieczka do Mulay Idris – bardzo ważnego miejsca dla każdego Marokańczyka – do takiej miejscowej Mekki. Pospacerowaliśmy po krętych uliczkach miasta, z tarasu widokowego podziwialiśmy mauzoleum Moulay Indrisa, zaskoczyły nas rysunki Myszki Miki i Kaczora Donalda na budynkach mieszkalnych. Widzieliśmy również jedyny w Maroku cylindryczny minaret z maksymą islamu: La illaha illa Allah. (Nie ma Boga nad Allacha.) Zrobiliśmy owocowe zakupy, by organizm nie zapomniał o witaminach. Taksówką dojechaliśmy do Volubilis – największego kompleksu ruin z rzymskiego okresu. To był mały raj dla Ani-Ruri – mozaiki na każdym kroku – mimo setek lat pięknie zachowane i kolorowe. A poza tym – dom Orfeusza, Łuk Triumfalny, Kapitol i bazylika. Zwiedzaliśmy dość szybko, by zdążyć do Meknes przed zachodem słońca, – bo potem byłoby po ptakach, – ale Rafał-Fifi przypłacił to rozwaleniem nogi! Na szczęście nie bardzo groźnie. Obiadokolację zjedliśmy u znajomego Pana, a wieczór spędziliśmy znowu w rozdzielno-płciowym towarzystwie – chłopaki w hamamie a dziewczyny na herbacie na głównym placu. Próbowaliśmy jeszcze zrobić zakupy, ale wszyscy albo się modlili albo jedli.

sobota, 16 października 2004

Harira, hamam, herbata

Fezu dzień kolejny. Co by nikogo nie drażnić śniadanie zjedliśmy na dachu. Powystawialiśmy półnagie ciała do słońca a potem po raz kolejny postanowiliśmy stawić czoła rozwścieczonemu, – bo głodnemu ludowi arabskiemu. Prawie gra w podchody w plątaninie uliczek, drobne zakupy, jedna sparzona ręka, kilkadziesiąt nowych zdjęć i decyzja, że jedziemy dalej. Do Meknes dojechaliśmy w dość ciekawych warunkach. Nie dość, że połowa autobusowych naganiaczy była na nas obrażona, to jechaliśmy z plecakami na kolanach – dobrze, że to tylko 50 km. Do hotelu w Meknes odprowadzili nas – udając, że ich nie ma – miejscowe cwaniaczki. Hotel - jak pisali w przewodniku – niedawno wykafelkowany (chyba mam już uczulenie na kolorowe kafelki). Obiadokolację zjedliśmy w knajpie bardzo sympatycznego pana naprzeciwko hotelu, na kompletnie pustej ulicy – w jednej chwili wszystkich wywiało do domów – właśnie zaszło słońce i cały tłum uderzył do miseczek z harirą, kuskusu i tadżinów. Męskie grono poszło oczyścić swe ciało w hamamie – choć prawdę powiem bałam się raczej, że poszli łapać grzyba! J A dziewczyny przy herbacie z Polski, w kafelkowym otoczeniu plotkowały, (o czym nie powiem)! Szczegółów męskiej wyprawy nie znam, ale ponoć woda lała się wiadrami, były bobsleje i jazda figurowa po posadzce... I męskie rozmowy oczywiście.

piątek, 15 października 2004

Pierwszy dzień ramadanu w najbardziej ortodoksyjnym mieście w Maroku

Przyzwyczajona do różnych warunków noclegowych – bardzo dobrze wspominam noc w autobusie. Każdy z nas miał po 2 miejsca, więc wręcz w komfortowych warunkach, na leżąco i bez moskitów przespaliśmy całą noc – do 6 rano, kiedy to dojechaliśmy do Fezu. Tam, mimo pierwszego dnia Ramadanu, facet otworzył nam knajpę – mogliśmy wypić kawę i zjeść omlecika. Wsiedliśmy do taxi i pod główną bramę Fezu Bob El Had spotkaliśmy się z resztą grupy ARA :). Obskurny hotel w medinie - ale najlepszy spośród tego, co nam proponowano, kąpiel i ruszyliśmy w 9400 uliczek starego miasta. Ich szerokość – to czasami szerokość muła z ładunkiem. Medina przeszła wszelkie moje oczekiwania. Miliony maleńkich sklepików i straganów ze wszystkim, tony ramadanowych słodyczy i przeróżnych placków, każdego rodzaju badziew dla turystów, żywe i martwe zwierzaki; świeże, suszone i zepsute warzywa i owoce. Krew płynąca rynsztokiem i wielbłądzi łeb na haku. Ludzie! Co ja tu robię?! Z przyjemnością wróciliśmy do hotelu, gdzie cicho można było się poopalać na dachu. Po południu wybraliśmy się jeszcze na spacer do parku i wokół murów mediny, ale to się nieprzyjemnie skończyło dla Asi! Nie dość, że złamała zęba to jeszcze jakiś ortodoks prawie ją opluł, za to, że nie szanuje Ramadanu. Woleliśmy nasz dach! Wieczorem mało nie otruli nas harirą – ponoć smakowała jakby już raz była w czyimś żołądku... Zniesmaczeni całą sytuacją wróciliśmy do hotelowego pokoju, ale i tak nie posiedzieliśmy tam długo. Chłopaki poszli na faję, a dziewczyny na najwyższe piętro do knajpy na herbatę. Przyjemna atmosfera, piękne widoki na rozbawione miasto i super muzyka sprawiły, że niesmak dnia odszedł w głębię nocy.


czwartek, 14 października 2004

Na nartach, po wydmach ... piachu ci mam dostatek :)

Sama nie mogłam w to uwierzyć, ale na własne życzenie wstałam o 5:30, by jak najszybciej znaleźć się na wydmach – tym razem naszym celem wcale nie było oglądanie wschodu słońca na pustyni, ale.... narciarstwo piaskowe!! :)

Przygoda jak mało kiedy! Chłopaki z uporem maniaka wciskali za małe buty na nogi, by choć kilka chwil poszusować po Saharze! Zjazdy dość wolne, ale za to fikołki i salta Piotra zwalające z nóg. Ja jako wyśmienita narciarka ustałam na nartach jakieś 3 sekundy :). Ale zabawa była przednia! Szybko wróciliśmy po plecaki i w „biznes klasie”, – czyli w bagażniku busa, w którym jechało 27 osób ruszyliśmy do Rissani. Pożegnaliśmy pustynię! Śniadanie w barze i wyruszyliśmy na targ. Takiej ilości daktyli, przypraw, ziół, zwierząt, ludzi i innego cuda w jednym miejscu, to chyba wcześniej nie widziałam. No i przede wszystkim: PARKING DLA OSŁÓW! Jakiś miejscowy szaman zajął się moją opuchniętą, – bo oczywiście na pustyni coś mnie użarło – nogą. Pomogło! W taksówkę i jedziemy nad wodę, bo piachu mam ci ja na razie dostatek. Przez krainę 2 milionów palm daktylowych dojechaliśmy do Blue de Meski – ulubionego przez tubylców miejsca wypoczynku – źródełka wśród gór. Teraz to raczej źródełko w betonie, ale po porannych szaleństwach na pustyni woda w każdym opakowaniu – byleby dużo była super! Cały dzień leniuchowaliśmy w basenie i na brzegu. Na deser wciągnęliśmy melona i odmoczyliśmy się za wszystkie czasy. Po południu wsiedliśmy do taxi do Er-Rachidii, tam obiadokolacja i dalsza część leniuchowania w knajpie przed całonocną podróżą autokarem do Fezu.

środa, 13 października 2004

"Nie ma, nie ma wody na pustyni..."

Po tak cudownym poranku, śniadaniu na wydmie wśród wielbłądzich bobków, wyruszyliśmy na garbach naszych nowych przyjaciół do wioski. Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić karawan sprzed wieków – podziwiam szczerze wytrwałość zarówno ludzi jak i wielbłądów – upał na Saharze potrafi zaszkodzić! (Asia doskonale się o tym przekonała)
Kąpiel w oberży w Merzuga była rozkoszą dla ciała. Odpoczęliśmy od bujania i wraz z Człowiekiem z Jednym Zębem poszliśmy zwiedzać oazę, w której uprawiano warzywa i kukurydzę, gdzie sprawny system nawadniania – z resztą z pustyni – pozwalał ujrzeć zieleń wśród miliardów ton piasku. Teraz już wiem, że jak znajdę na pustyni studnię jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że będzie w niej woda. Zaskakujące, ale tak jest!
UPSS.... Zadzwonili do nas, że nasz lot 19.10 został odwołany, no cóż nie zostaniemy tu na zawsze, Lufthansa zafundowała nam dzień dłużej :) w Maroku.

Po południu wynajętym busem pojechaliśmy do wioski Khamlya – w tym miejscu, prawie na końcu świata, 13 km od granicy z Algierią – żyją potomkowie niewolników z Czarnego Lądu. Mieliśmy okazję nie tylko zobaczyć wioskę, ale przede wszystkim przenieść się w magiczną podróż w głąb Afryki. Czarni jak heban, w śnieżnobiałych strojach muzycy i tancerze pokazali nam kawałek swojego świata. Przy dźwiękach dwustrunnej gitary, najprawdopodobniej z koziej skóry, bębnach i metalowych „kastanietach” bawiliśmy się i tańczyliśmy do zachodu słońca. Powrót bezdrożami do oberży, wytargowanie sprzętu na dzień następny, kolacja w wersji lux i spać!

wtorek, 12 października 2004

Noc w tuareskim namiocie i ziarenko Sahary na dnie serca

Śniadanko – mmmm cudo! Chłopcy przygotowali sałatkę owocową z jogurtem – paluszki lizać! Plecaki zostawiliśmy na zapleczu hotelu i taksówką pojechaliśmy do przełomu Todra. No, tu już wysokość skał i widoki zrobiły na nas wrażenie. Ten rejon stał się atrakcją dla wspinaczy – widzieliśmy paru szaleńców jakieś 150 m od ziemi (bez spadochronów). Chłopaki też postanowili zdobyć jakiś szczyt – my z Asią za to dzielnie robiłyśmy zdjęcia z dołu :). Wypiliśmy „whisky Berber” i w dalszą drogę. Wraz z Człowiekiem z Jednym Zębem i jego przyjacielem jedną taksówką (bo w Maroko taksówki są 6-cio osobowe + kierowca) wyruszyliśmy w stronę pustyni. Długa i ciasna droga do Erfoudu, przesiadka i dalej do Rissani i Merzugi. Po drodze widziałam najpiękniejszy zachód słońca!!!!! Niebo płonęło setkami odcieni żółci i czerwieni, jakby gorąca lawa spływała na ziemię. (zobaczycie na zdjęciach.... choć nie oddają tego nawet w kilku procentach). W Merzuga zostawiliśmy duże plecaki, przesiedliśmy się na wielbłądy i ruszyliśmy na pustynię. 2 godziny na garbie – „Cameleon”, „Kamiś”, „Kamelia” i „Mój jest najlepszy” zawiodły nas do oazy na środku Sahary (umówmy się, że to był środek :)). Kolacja, noc w tuareskim namiocie z wielbłądziej wełny i wschód słońca na wydmie. To będzie się wnukom opowiadać!!! Pustynia jest fascynująca, jest czerwona, pomarańczowa, żółta, jest przyjemna w dotyku, jest ogromna, jest dzika, jest groźna, jest zimna, jest gorąca!

Kilkanaście jej ziarenek pozostało w moim sercu!

poniedziałek, 11 października 2004

Plantacje daktyli i miejscowy sikacz

Słodkie śniadanie na tarasie, wielkie targi z taksówkarzem i przejazd przełomem rzeki Dades. Widoczki fajne, ale bez wielkich rewelacji. Jedynie kazby, wioski i plantacje daktyli zwróciły naszą uwagę, ale przewodniki naprawdę przereklamowują to miejsce – no chyba, że nie patrzyłam gdzie powinnam była. Popołudnie spędziliśmy w przydrożnej knajpce, gdzie przy obiadku, kawie, coli i wierszykach minęły chyba ze 3 godziny... Potem autobus do Tinerhir, dość obskurny hotel i spacer po targowisku. Poznany gość – sympatyk Polaków zaprosił nas do swojego sklepu z dywanami, srebrem i wszystkim innym, co można wcisnąć turyście – nie daliśmy się! Ale gość zaprosił nas na kolację. Kupiliśmy 2 butelki miejscowego sikacza i poszliśmy. Jedzonko było całkiem dobre, wino kiepskie, a i atmosfera trochę podupadła, więc wróciliśmy do hotelu i spać!

niedziela, 10 października 2004

Kozie głowy na ladzie

Wstawaliśmy grubo przed wschodem słońca i kolejnym Land Roverem, ale tym razem już w środku, w rytm berberyjskiej muzyki ruszyliśmy do Souk-el-Hat – stolicy regionu, gdzie co niedziela (a tego dnia była niedziela właśnie) odbywa się targ, na którym mieszkańcy okolicznych wiosek sprzedają i kupują swoje plony, zwierzaki, wyroby rzemieślnicze i inne cuda. Byliśmy atrakcją targu, ja w głos – oczywiście po polsku – zachwalałam marchew, ziemniaki i melony na jednym ze stoisk, Teddy-Di naprawiał wagę, Piotr paradował w okularach-serduszkach. Dla nas atrakcją był piec chlebowy, kuźnia, głowy kóz na ladzie... o flakach nie wspomnę. Herbatę wypiliśmy u miejscowego prominenta i wyruszyliśmy w dalszą drogę zostawiając za sobą prawdziwy berberyjski styl życia i prawdziwych górali. Land Roverem dojechaliśmy do Aguim, gdzie z wielką szpilą w sercu czwórkami podążyliśmy w przeciwnych kierunkach. Samochodowa grupa Osy wróciła do Marrakeszu, a my w taksówkę i do Warzazatu i dalej do Baumalne de Dades. Oj działo się w tej drodze wiele! Asia została szczęśliwą posiadaczką kultowej czapki, „zepsuliśmy” 2 taksówki, zrobiliśmy zdjęcie grzebienia kierowcy :), powstał przebój wyjazdu (poniżej) autor – odkryty talent – Piotr.

Wieczorem hotel w Baumalne, spacer po miasteczku, zakup ramadanowych ciasteczek i mleka na śniadanie, kolacja – oczywiście tadżinek, „uroczyste” przyjęcie szczepionki i spać.



Maroko

Wspominając wspólny pobyt w Maroku,
Serce śmieje się tak beztrosko,
Czasem łezka zakręci się w oku,
Co tu gadać? W Afryce było bosko!

„Pamiętajmy” gumowego passata,
W każdym oknie przyzdobioną kratę,
Jakże byłaby to wielka strata
Zapomnieć tak pyszną smakową herbatę.

Chciałbym teraz zasnąć pod gwiazdami,
Anię „Płytę” mieć znów za patronkę,
Zasiąść sobie do tadżina z flakami,
I szybko od Tadzia pociągnąć szczepionkę!

A więc w pociąg do Mongolii wrzuć graty,
Lub polećmy berberyjskim dywanem,
I nie róbmy niczego na raty.
BO NIC NIE TRZEBA ROBIĆ ZGODNIE Z PLANEM.

sobota, 9 października 2004

Pierwsza lekcja arabskiego i pluskwy

Rano, pakowanie śniadanie i kolejna dachowo-bagażowo-osobowa wyprawa Land Roverem – tym razem do Atqi, maleńkiej wioski wśród gór Atlasu. Tam zostawiliśmy prezenty dla dzieci w szkole – radości nie było końca – chłopaki rozegrali mecz berberyjsko-polski na moście – gdzie kibicami byli wszyscy mieszkańcy okolicy :). Potem spacer po duarach – wszędzie zaproszenia na herbatę, chleb i masło czasami oliwę i miód. Otwarte serca tych ludzi i serdeczność, z jaką nas przyjmowali były dla nas zaskakujące. Praktycznie nie mogliśmy się z nimi porozumieć, ale atmosfery tego dnia nie zapomnę do końca życia! Każdemu życzę możliwości przeżycia choć jednej godziny w całym długim życiu, takiej jak my mieliśmy cały dzień. To pozwala powrócić myślom na właściwe tory, pozwala zobaczyć wartości i poczuć to, co wypiera z nas cywilizacja i świat codzienności.
Ibn Batuta – XIV wieczny podróżnik z Tangeru powiedział: „Kto podróżuje, wie więcej niż ten, kto długo żyje.” Chyba tego dnia dowiedziałam się najwięcej.
Po południu nauczyciele z miejscowej szkoły poprowadzili specjalnie dla nas lekcję arabskiego – byliśmy niezłą atrakcją dla dzieci, które przez okna obserwowały nasze wysiłki w powtarzaniu: elifun, beun.....
Wieczór spędziliśmy w maleńkim pokoju naszych nauczycieli przy najpyszniejszym na świecie kurczaku w cynamonie, śpiewając polskie i arabskie piosenki, rozmawiając w pięciu językach :)

Noc spędziliśmy w jednym z gospodarstw – jej efekty są widoczne na mojej twarzy – jakieś moskity – najprawdopodobniej pluskwy były spragnione polskiej krwi – na mnie trafiło! Piotra też nie oszczędziły – skromne 35 ugryzień na dłoni! Ale twarz to twarz! ;(

piątek, 8 października 2004

Kąpiel w lodowatych wodach Ifni

Pobudka o wschodzie słońca! Chleb, masło, miód, pyszna herbata i po małej przygodzie z „himalaistą” wyjście w góry. Naszym celem była przełęcz na wysokości 2550 m n.p.m. i jezioro Ifni w dolince. Nie da się ukryć, że głównym wyposażeniem plecaków na to wyjście były szampony, mydła i ręczniki, bo drugi dzień bez konkretnej ilości wody funkcjonowaliśmy i zaczęło nam to nawzajem przeszkadzać! J Wędrówka po górach, pogoda, rozmowy, piękne widoki no i kąpiel w lodowatej wodzie Ifni – to było to!! A przede wszystkim spokój, cisza i znikoma ilość ludzi – po prostu raj! W drodze powrotnej herbata u niepiśmiennego Berbera i obserwacje obyczajów ślubnych w duarach (wioskach). Wieczór przy tadżinie z kuskusem i herbatką i znowu noc pod gwiazdami... Jak się potem okazało tylko pół nocy, bo zaczęło padać i musieliśmy się przenieść pod dach.

czwartek, 7 października 2004

Chciałabym teraz zasnąć pod gwiazdami.....

Pobudka, pakowanie, śniadanie (znajome już placki i kawa) i wyjazd z czerwonego miasta. Taxi, potem autobus i jedziemy jedną z bardziej niebezpiecznych przełęczy Tizin Tiszka do Aguim. Tu przesiadka na Land Rovera i wraz z bagażem – oczywiście na dachu, ruszamy w głąb Atlasu Wysokiego. Widoki niesamowite, tony kurzu i piosenka na ustach – tak dotarliśmy po paru godzinach trzęsienia do oberży Sidi Ibrahima. Ilością śmiechu i głupawki, jaka nas na tym dachu dopadła moglibyśmy obdzielić wszystkich sztywniaków z Wielkopolski J Noc postanowiliśmy spędzić na tarasie pod gołym niebem, więc zjedliśmy pysznego tadżina, napiliśmy się „whisky Berber” i ułożyliśmy się wprost pod Drogą Mleczną... 

środa, 6 października 2004

Marakesz, zamykam oczy i widzę ...

Poranek w Marrakeszu. Teddy za wszelką cenę próbował nas wyrwać wcześnie z łóżek! Pytanie, – dlaczego tak wcześnie?? Przecież jesteśmy w arabskim kraju, tu czas nie ma większego znaczenia... Śniadanie zjedliśmy w knajpce obok hotelu – placki niewiadomo z czego, ale z miodem i serem oraz cafe latte – PYCHA! Teraz widzimy ten sam Marrakesz, ale zupełnie inny – trochę ospały, ale przebudzający się do życia. Zwiedzamy centrum, medinę, podziwiamy mury, meczet Kutubija z 70 metrowym minaretem. Po kilku godzinach chodzenia mamy dość suków i naganiaczy, fałszywych przewodników i gości, którzy nie mają pojęcia gdzie jesteśmy, a mimo to wskazują nam drogę! Wracamy do hotelu na sjestę, a tam są już dwie Anie, Rafał i Adam – razem idziemy na obiad – hmmmm do tej pory zastanawiamy się czy nie jedliśmy tam kota J Kolejny spacer po medinie i wizyta w garbarni. Allachu dziękuję ci za gałązkę mięty, którą mogłam mieć wtedy pod nosem!! W przeciwnym razie... uzewnętrzniłabym się od tego smrodu!! Potem odwiedziliśmy Medresę – szkołę kanoniczną – cudeńko z drewna cedrowego, i przez odległe od centrum zakątki wróciliśmy do hotelu. Tu Żywiec z Polski i melon na deser, a potem kawa w restauracji na dachu z widokiem na plac. To widok, który mam przed oczami jak myślę o Marrakeszu.

wtorek, 5 października 2004

Najsłynniejszy plac Afryki – mój ulubiony

Tego dnia byliśmy już odważniejsi. :) Na śniadanie kawałek buło-ciasta i sok ze świeżo wyciskanych owoców. Szybkie przejście przez cuchnącą medinę do Meczetu Hasana II i zwiedzanie. Na bosaka przeszliśmy te tony wypolerowanego marmuru (100 x 200 x 65), podziwialiśmy otwierany dach – niestety zamknięty, i przez okna spoglądaliśmy na ocean. Uważam, że to jedyne miejsce w Casablance warte zobaczenia. Zabraliśmy rzeczy z hotelu i taksówką pojechaliśmy na dworzec, zjedliśmy mały obiadek w przydworcowej knajpie (gdzie oczywiście byłyśmy z Asią jedynymi kobietami) i w drogę do Marrakeszu. Pociąg – ok. 4 h jazdy w całkiem przyzwoitych warunkach – potem taksówka do centrum i zakwaterowanie w hotelu, gdzie na drugi dzień ma dojechać „samochodowa” część grupy. Od razu poszliśmy na najsłynniejszy plac Afryki – Jemaa El Fna – plac kipiał życiem i gotującym, grilowanym i pieczonym jedzeniem. Miliony knajpeczek na 2 kółkach z naganiaczami z każdej strony! Owoce morza, ryby, mięsa, sałatki, – czego dusza i żołądek zapragnie! I najlepszy w zachodniej Afryce sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. A wokół miejscowe rzemiosło – człowiek z gitarą i kogutem, gość z wężem i małpą i mnóstwo innych cudaków. Inny świat!! Podobało nam się! „Mimo tego, co piszą w przewodnikach – 94% turystów po przybyciu do Marrakeszu już nigdy nie chce tu wrócić – my należymy do pozostałych 6%, które zapewne wcześniej zwiedzały Casablankę” Mimo, że jedzonko było smaczne to nie omieszkaliśmy zażyć szczepionki od Taddiego (Śliwowica z Polski 70%)

poniedziałek, 4 października 2004

Casablanka, meczet Hasana z kompleksami

Rano wyruszyliśmy na podbój (osławionego) miasta. Jakże wielkie było nasze rozczarowanie to wiemy chyba tylko my! Po przejściu kilkudziesięciu metrów wśród smrodu, brudu, resztek wszelakiego zwierza, ścieków i zdechłych ryb nikt nie miał ochoty na śniadanie – a to była medina – centrum miasta – całe szczęście, że doszliśmy do wybrzeża, gdzie oczom ukazał się meczet – a raczej meczecisko – takie to bydle!! Piotr stwierdził, że Hasan II, gość, który po sobie pozostawił to cacko z pewnością miał kompleksy! Poszliśmy dalej plażą... fale oceanu obmywały nam stopy – cudne to uczucie w październiku. Spacerek do knajpy na jedzonko, arabska cola w ślimaczki i brochette’ki z frytkami oraz sałatka marokańska – należało nam się. Potem powrót na plażę i szaleństwa w oceanie. Na zmianę gubiłam stanik i majtki, ale było super! Wypoczęliśmy, więc Taddy-Di namówił nas na „krótki” spacer do wyspy Marabuta – miejscowej atrakcji – a była to atrakcja nie powiem!! W trakcie odpływu do wyspy można dojść na pieszo, przez niezbyt głęboką wodę. Ale co w tej wodzie było!?!? Wszystko! Kocie łapy (czarno-biały kotek był), rybie szkielety, kogucie łby szkło i inne cuda! Wolałam posiedzieć na kamieniu przy plaży! Powrót do hotelu okazał się drogą krzyżową, szliśmy, szliśmy, szliśmy, a tu nawet świateł centrum nie było widać! Wszyscy zapytani o drogę tubylcy zgodnie twierdzili, że to bardzo daleko, i że tylko taxi wchodzi w grę, ale my pod dzielnym przewodnictwem „Szybkiej łydki” szliśmy! Małe zakupy w markecie, piwo miejscowe zamiast kolacji i spać.


niedziela, 3 października 2004

Podróż do Maroka

Wyjechaliśmy z Piotrem (arabski kraj, więc kolejność Piotr i ja) w niedzielę 3.10.2004 z Poznania do Frankfurtu i już na tej trasie żubrówka rozgrzewała nam żołądki i uodporniała je na kulinarne cuda z kota lub wielbłąda! We Frankfurcie małe 8 h oczekiwania na następne połączenie, spotkanie z Teddim i Asią i dalej w drogę! (dziwnie tak startować.... i lądowaćJ)

W Casablance wylądowaliśmy chwilę przed północą, negocjacje z taksówkarzami, przejazd do centrum i noc w hotelu.